Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 7
– Wierz mi, dziecko, na świecie nie ma idealistów. Mężczyźni zawsze wietrzą jakąś korzyść, jakiś niecny geszeft! Tylko patrzą, jak wykorzystać naszą naiwność! – stwierdziła.
– A ojciec? – zapytała z wyrzutem Karolina.
– Ojciec był wyjątkiem – odparła Zofia, starając się zapanować nad drżącym podbródkiem.
Karolina podeszła do niej od tyłu i zarzuciła jej ramiona na szyję, po czym pocałowała ją w suchy jak pergamin policzek.
– Mamo, proszę! Świat nie jest taki czarno-biały jak ci się wydaje – zaprotestowała.
Zofia pogładziła ją po twarzy.
– Uważaj na siebie – powiedziała.
– Przecież to sławny człowiek, w dodatku przyjaciel ojca! – oburzyła się Karolina.
– Dobrze, że chcesz się dalej uczyć, że masz do tego głowę. Dobrze, że chcesz się obracać wśród naukowców. Ale nawet w najbardziej zacnym towarzystwie kryją się przebiegłe charaktery. Bądź ostrożna.
– Będę, mamo.
Panna Wilkówna spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Była już za dwadzieścia osiemnasta.
– Jeśli się nie pogniewasz, doprowadzę się szybko do porządku – oznajmiła. – Umówiliśmy się o szóstej pod Collegium Novum.
Podeszła do toaletki i przejrzała się w lustrze. Podpięła opadające pasmo włosów, a następnie pośliniła palec i pospiesznie starła z policzka przyklejony kawałek sadzy.
– Wystarczy – powiedziała z zadowoleniem. – Nic nie mów Tadeuszowi ani Ernestowi.
– Oczywiście, że nie powiem. Ale nie wracaj zbyt późno – odparła Zofia.
Gdy tylko wypowiedziała ostatnie słowo, w całym mieszkaniu rozległo się trzaśnięcie drzwiami.
– Ale tu cicho! Jak w przeklętym grobowcu indyjskim! – rozległ się donośny głos Ernesta Targońskiego, syna Tadeusza z pierwszego małżeństwa.
Karolina i Zofia spojrzały po sobie.
– Gdzieś się włóczył, ty darmozjadzie? – krzyknął z głębi salonu Tadeusz, wyraźnie poirytowany.
– Na włóczęgę to ja dopiero idę – odparł butnie Ernest, wybuchając przy tym nieokrzesanym śmiechem.
– Wojsko trzymało cię w ryzach, staczasz się bez niego.
– W wojsku też bym się stoczył, a tak przynajmniej staczam się z fasonem.
Karolina znów zerknęła w stronę zegara.
– Idę, mamo – szepnęła.
Pocałowała w czoło siedzącą w fotelu Zofię, a następnie w pośpiechu wymknęła się z pokoju. Gdy udało jej się bezdźwięcznie zamknąć drzwi, poczuła satysfakcję. Obejrzała się za siebie. Z salonu dobiegały podniesione głosy. „Są zajęci sobą” – pomyślała. – „Przynajmniej raz nie zepsują mi humoru przed ważnym spotkaniem”.
Tymczasem, ledwie zdążyła odwrócić głowę, usłyszała z tyłu znajome, ciężkie kroki.
– A gdzie to się, siostrzyczko, wybieramy? – zapytał Ernest, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu.
– Na spacer – odparła.
– Na spacer… Może pójdziemy razem?
– Nie ma mowy.
– A dlaczegóż to? Brata się wstydzisz?
– Nie jesteś moim bratem.
Ernest podszedł do niej jeszcze bliżej, wysoko unosząc brwi, rozdymając nozdrza i śmiejąc się na cały głos.
– No coś podobnego! – zawołał.
Karolina w milczeniu zacisnęła wargi, patrząc mu prosto w oczy z silną niechęcią. Jej twarz skamieniała, upodabniając się do gipsowej maski. Słyszała w uszach szum własnej krwi coraz szybciej przepływającej przez żyły i tętnice.
– Co to, obrażona? – indagował dalej młody Targoński. – A niby o co?
– Nie jestem o nic obrażona – odparła chłodno. – Po prostu nie mam czasu ani ochoty na rozmowę.
Ernest chwycił ją za ramię, lecz zdołała się wyszarpnąć i wyjść z domu, pozostawiając go z tyłu. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zbiegła po schodach. Panująca na klatce schodowej ciemność pobudziła jej umysł, w którym natychmiast zaczęły powstawać rozmaite, budzące grozę obrazy. Balustrada zdawała się ożywać pod drżącymi palcami, odpryski farby na ścianach układały się zaś w przerażające kształty.
–Si ambulavero in valle, non timebo mala1 – szepnęła do siebie.
Często powtarzała sobie te słowa. Kiedyś, bardzo wiele lat temu, nauczył ją ich ojciec. W połączeniu z dotykiem jego ręki na czole i włosach, działały jak magiczne zaklęcie. Teraz, po ojcowskiej dłoni pozostało wyłącznie wspomnienie. Było ono jednak na tyle żywe, iż w dalszym ciągu, pomimo że Jan Wilk nie żył już od dziesięciu lat, Karolina nadal wyczuwała jego obecność, ilekroć cytowała ulubioną biblijną sentencję.
Na zewnątrz zapadł zmierzch. Ulica Jagiellońska powoli pustoszała, pogrążając się w wieczornym półśnie, stanowiącym pośrednie stadium między dziennym gwarem a nocnym letargiem. Nieliczni przechodnie zdawali się sunąć ponad chodnikiem niczym ponure zjawy; dekonspirował ich jedynie cichy stukot obcasów oraz odgłos trenów sukien przeciąganych po kostce brukowej.
Skręcając w Planty, Karolina zaczęła dobierać w myślach powitalne słowa. Do zwyczajowego „dobry wieczór” zamierzała dodać coś więcej, chcąc już na początku spotkania wywrzeć na sławnym naukowcu jak najlepsze wrażenie. Pomimo usilnych starań, nie była jednak w stanie uporządkować myśli, które w sposób całkowicie nieskoordynowany kłębiły jej się w głowie. Pod Collegium Novum zjawiła się więc nieprzygotowana.
Florian Hildebrand czekał już w umówionym miejscu. Wolnym, dostojnym krokiem przechadzał się po podcieniach tam i z powrotem, nie odrywając wzroku od kamiennej posadzki. Wyglądał na głęboko zamyślonego. Karolina przystanęła, obserwując go przez metalową kratę. W końcu zebrała się w sobie, by podejść bliżej budynku, a następnie postawić stopę na pierwszym spośród kamiennych stopni.
– Jest pani o wiele bardziej punktualna od moich studentów – usłyszała nad sobą znajomo brzmiący głos o odrobinę cudzoziemskim akcencie.
Hildebrand uchylił kapelusza i uśmiechnął
1
łac. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę.