Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 4
Karolinie natychmiast stanęła przed oczyma antypatyczna, groteskowo wykrzywiona twarz byłego kaprala, Tadeusza Targońskiego. Na samą myśl, że ojczym mógłby powitać jej nowego znajomego, ogarnęła ją zgroza.
– Mieszkam przy św. Jana. Możemy się spotkać w podcieniach Collegium Novum, a potem pojedziemy do pana – zaproponowała.
– Niech tak będzie – zgodził się naukowiec.
– Pańskie zaproszenie to dla mnie zaszczyt – odparła.
Profesor Hildebrand zawiesił wzrok na obwolucie z tłoczonego papieru, w którą panna Wilkówna starannie oprawiła jego monografię.
– A dla mnie to przyjemność poznać kogoś takiego jak pani – wyjawił z lekką emfazą, jednak w granicach właściwej sobie powściągliwości. – Od kiedy interesuje się pani historią naturalną?
– Od dziecka. Mój ojciec uczył przyrody w liceum.
– A więc to ojciec zaszczepił pani tę pasję? Jest przyrodnikiem?
– Był… – poprawiła Karolina. – Mój ojciec nie żyje.
Profesor Hildebrand spoważniał.
– Najmocniej przepraszam. Nie chciałem… – powiedział.
– Nic się nie stało. Ojciec zmarł dziesięć lat temu – odrzekła. – Niestety, nie urodziłam się chłopcem, więc jedyne, co mi pozostaje, to samodzielne zgłębianie wiedzy poprzez lekturę i chodzenie na publiczne odczyty.
– Od teraz będzie pani mogła również zgłębiać wiedzę w o wiele bardziej skuteczny sposób.
Dziewczyna pytająco spojrzała na swego rozmówcę.
– Nie przeskoczymy prawa, ale można je łatwo obejść – wyjaśnił dość enigmatycznie Hildebrand. – Co prawda nie mają panie wstępu na studia, ale przecież nikt jeszcze nie zakazał profesorom posiadania prywatnych uczniów ani przekazywania wiedzy zdolnym młodym ludziom poza murami uniwersytetu. Nikt nie zakazał nam też rozmów z inteligentnymi kobietami.
Karolina uśmiechnęła się szeroko.
– Nie chciałabym panu zabierać czasu – zaprotestowała z grzeczności. – Na pewno ma pan profesor rodzinę, obowiązki…
– Nie mam rodziny – odparł z uśmiechem Hildebrand. – Mieszkam sam z Josephem, który prowadzi mi dom. Dzielę życie między pracę i szklarnię.
– Szklarnię?
– Mój ojciec, gdy jeszcze żył, pozazdrościł Anglikom ich wspaniałych pięknych szklarni i postanowił wybudować sobie coś podobnego. W miniaturze, oczywiście, stosownie do możliwości. Niestety, nie zdążył zrealizować swego marzenia. Kiedy przyjechałem do Krakowa, zrobiłem to za niego… Dla niego.
To rzekłszy, zwrócił Karolinie książkę.
– Jestem zaszczycona – zawołała.
– Kiedy więc się spotykamy? – zapytał.
– Kiedy panu…
– Kiedy pani będzie na rękę – poprawił.
– Dziś mamy piątek, jutro sobota… Może jutro?
– Doskonale – ucieszył się. – Jutro o której godzinie?
– Skoro ja wybrałam dzień, wypada mi pozostawić gospodarzowi prawo wyboru godziny – zaproponowała.
Źrenice profesora Hildebranda, dotąd skurczone do rozmiaru łebków od szpilek, nieznacznie się rozszerzyły. Panna Wilkówna dostrzegła w nich błysk zadowolenia.
– Jeżeli pani ani pani domownicy nie mają nic przeciwko temu, zapraszam panią na podwieczorek o osiemnastej. Pokażę pani moją prywatną bibliotekę i moje owady.
Na twarzy Karoliny odmalował się zachwyt.
– Owady? – zapytała.
– Niektóre martwe, ale niektóre jak najbardziej żywe – objaśnił naukowiec. – Szczerze mówiąc, postawiłem w ogrodzie tę szklarnię także z myślą o nich. Zresztą taki też był plan mojego ojca. Owady to delikatne istoty, potrzebują odpowiednich warunków.
Karolina się obejrzała. Jej koleżanka wyglądała na znużoną. Ostentacyjnie spojrzała na zegarek i delikatnie postukała paznokciem w szybkę nad tarczą.
– Zdaje się, że pani towarzyszka nie podziela pani entuzjazmu – zaobserwował profesor Hildebrand.
– Ależ jak najbardziej! – zaprzeczyła. – Jest tylko trochę zazdrosna, bo nie udało jej się kupić pańskiej książki – dodała półżartem.
– W takim razie jutro dostanie pani ode mnie jeszcze jeden podpisany egzemplarz – obiecał przyrodnik, jednocześnie wykonując przyjazny gest głową w stronę czekającej na Karolinę dziewczyny.
Rozdział 3. Willa Topolskich
Nastała sobota, 11 października 1890 roku. Mateusz Garstka dopchnął kolanem trzecią i ostatnią walizkę, a następnie po raz ostatni spojrzał na swój obskurny pokoik na werandzie rozsypującej się kamienicy, gdzie przyszło mu spędzić ostatnie dwa lata życia; lata banicji, na którą skazało go bankructwo ojca oraz będąca poniekąd jego pośrednią konsekwencją utrata obojga rodziców.
Przegrawszy w karty cały skromny majątek, poznański notariusz Hipolit Garstka zmarł bowiem nagle w wyniku rozległego zawału serca. Gdy po kilku miesiącach jego śladem podążyła osłabiona żałobą małżonka, ich jedyny syn, Mateusz, pragnąc uporać się z owym podwójnym ciosem w nowym, świeżym otoczeniu, w niedługim czasie wyjechał z rodzinnego miasta do Krakowa. Tam, za minimalną protekcją ze strony dawnego przyjaciela Hipolita, udało mu się zdobyć zatrudnienie w mieszczącym się przy Grodzkiej, dobrze prosperującym Galicyjskim Domu Bankowym, założonym i prowadzonym przez Klemensa Topolskiego.
Między młodym pracownikiem a jego nowym pracodawcą prawie natychmiast nawiązała się nić porozumienia. Z czasem przerodziła się ona w bliższą znajomość, ta zaś – w specyficzną zażyłość. Bankier często wtajemniczał Mateusza w szczegóły swego prywatnego życia, zwierzał mu się z codziennych trosk, a także – pomimo nikłego doświadczenia rozmówcy – radził się go w najrozmaitszych sprawach.
Nigdy jednak nie zapraszał go do siebie, choć poza siedzibą firmy przy Grodzkiej widywali się dosyć często w krakowskich kawiarniach, na wystawach, odczytach oraz przyjęciach. Wszędzie Klemens chadzał zawsze sam. Żonę ukrywał bowiem przed światem, trzymając ją – podobnie jak swój dom – z dala od środowiska, w którym obracał się na co dzień. Nagła propozycja zamieszkania pod jednym dachem z Topolskimi była więc dla Garstki