Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 3
Wnętrze sali wykładowej w Collegium Novum było już pełne. Ostatni, spóźnieni słuchacze od razu kierowali się pod okna z zamiarem usadowienia się na parapetach, podczas gdy ci najpunktualniejsi z niecierpliwością spoglądali bądź to na wiszący w sali duży zegar, bądź to na tablicę. Wypisano na niej drukowanymi literami:
Karolina Wilkówna wyjęła z torebki książkę, którą po zakończeniu wykładu miała nadzieję podsunąć autorowi w celu uzyskania dedykacji.
– Florian Hildebrand, „Zagadki entomologii”… Widzę, że przyszłaś przygotowana – zauważyła siedząca obok niej druga dziewczyna, podobnie jak ona entuzjastka historii naturalnej oraz wierna słuchaczka publicznych odczytów słynnego naukowca.
Wilkówna spojrzała na nią z uśmiechem pełnym satysfakcji.
– Ostatni egzemplarz! – szepnęła.
– Jak to ostatni?
– Jacyś studenci rzucili się na to jak sępy. Ale ja byłam szybsza!
– Pokaż!
W chwili, gdy sąsiadka przejmowała od Karoliny wolumin, w drzwiach sali ukazała się postać szpakowatego mężczyzny średniego wzrostu, o krótkiej, starannie przyciętej hiszpańskiej bródce oraz chłodnym, pewnym spojrzeniu; ta sama, która niedawno przykuła uwagę Mateusza Garstki.
– Wyobrażasz sobie, jak by to było, chodzić codziennie na takie wykłady, móc się kształcić? – westchnęła Wilkówna.
– To kompletna utopia – powiedziała jej znajoma.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo tacy ludzie, jak choćby ten oto jegomość, nigdy się na to nie zgodzą.
– Skąd wiesz, że on podziela zdanie reszty?
– A skąd ty wiesz, że nie?
Karolina przygryzła wargi w zakłopotaniu.
– Mam przeczucie, że ten jest inny. Że ma ideały – wyznała.
– No właśnie: masz przeczucie – podchwyciła sarkastycznie jej rozmówczyni. – A tymczasem obie wiemy, jaka jest rzeczywistość. Ja też chciałabym studiować, tak samo jak ty; czytać, poszerzać wiedzę… Mojej bogatej kuzynce rodzice zafundowali studia w Paryżu, a mnie pewnie niedługo wydadzą za tego zgrzybiałego starucha. Jeśli to się stanie, pozostanie mi już tylko Biblia i książki kucharskie.
– Komu jak komu – zareplikowała Karolina. – Ja nie zamierzam rezygnować z nauki tylko dlatego, że mamy nieludzkie prawo. Będę się kształcić, będę chodzić na odczyty, a nawet, jeśli zajdzie taka potrzeba, uciekać z domu, żeby w nich uczestniczyć.
– Nawet kiedy wyjdziesz za mąż?
– Nie wyjdę – zadeklarowała. – Małżeństwo to strata czasu. Wolę być wolna i badać moje owady.
Sąsiadka westchnęła.
Tymczasem tuż za plecami dziewcząt rozległ się lekki szmer, a po chwili cała sala ucichła, jakby rażona gromem. Profesor Hildebrand założył okulary i umieścił swe zadbane dłonie na krawędziach pulpitu.
– Potem ci pożyczę – szepnęła Karolina, odbierając koleżance książkę. – Po wykładzie podejdę do profesora i postaram się zdobyć dedykację.
– Pewnie, że pożyczysz! Tak jak tę poprzednią, o ptakach drapieżnych… Doprosić się nie mogę!
– Cicho! – odezwał się ktoś z tyłu.
Karolina położyła sobie palec na wargach. W odpowiedzi, jej znajoma teatralnie przewróciła oczyma. Obie stłumiły spontaniczny wybuch śmiechu.
Tymczasem profesor Hildebrand zawiesił na tablicy dużych rozmiarów planszę, na której widniała powiększona fotografia egzotycznego pająka o odnóżach nieproporcjonalnie cienkich do tłustego odwłoka.
– Ale ohyda!
Wilkówna uśmiechnęła się do siebie, widząc, jak siedząca z jej drugiej strony starsza kobieta wzdryga się z odrazą.
– Latrodectus mactans, popularnie zwany czarną wdową – zaczął prelegent z wyczuwalnym obcym akcentem. – Oto pierwszy bohater albo raczej bohaterka naszego dzisiejszego spotkania. Bohaterka, gdyż tematem owego spotkania są trucizny i antidota, a u pająków to samice ze wszech miar przewyższają swych partnerów.
„Dlaczego nie urodziłam się pająkiem?” – przemknęło Karolinie przez myśl. – „Dlaczego mama nie urodziła się wielkim, żarłocznym pająkiem?”. Akurat w tej samej chwili chłodny wzrok profesora Hildebranda padł właśnie na nią. Poczuła, że pieką ją policzki. Mocno ścisnęła w dłoniach książkę, starając się zapanować nad zdenerwowaniem. Uczony tymczasem zwrócił głowę w stronę swej planszy.
– Tu, gdzie widzą państwo jaśniejszą plamę w kształcie klepsydry – powiedział – znajduje się jeden ze znaków rozpoznawczych. W naturze jest on barwy żywo czerwonej.
Po tych słowach, wciąż mówiąc do publiczności, znów przelotnie spojrzał na Karolinę. Odniosła wrażenie, że po jego surowej, wręcz ascetycznym obliczu nagle przemknął cień uśmiechu. Pieczenie policzków minęło, przeradzając się w lodowaty chłód towarzyszący gwałtownemu odpływowi krwi z całej twarzy. Płynących z katedry wywodów słuchała jak w transie, chłonąc i starając się zapamiętać każdy wyraz.
Gdy odczyt, a następnie wieńcząca go owacja dobiegły końca, złapała przyjaciółkę za nadgarstek, komunikując w ten sposób, iż ma na nią zaczekać, sama zaś wmieszała się w tłum oczekujących na autograf. Gdy nadeszła jej kolej, profesor Hildebrand znów się uśmiechnął. Pospiesznie otworzyła książkę na stronie tytułowej, po czym wręczyła mu ją, wpatrując się weń z przesadną powagą.
– Słuchała pani z wielkim zainteresowaniem – zauważył, jednocześnie sięgając do stojącego na biurku kałamarza.
Dopiero teraz Karolina trochę ochłonęła i zdobyła się na odwzajemnienie jego uśmiechu.
– Tak, czekałam na ten wykład. Niestety dowiedziałam się o nich zbyt późno…
– Rozumiem, że opuściła pani dwa pozostałe.
Karolina skinęła głową.
– Niestety tak – potwierdziła. – I bardzo tego żałuję.
– Nie ma czego. Znajdziemy na to sposób – uspokoił profesor Hildebrand, starannie kaligrafując dedykację i podpis. – Zapraszam panią na prywatne spotkanie.
Przybrał taki sam ton, jakiego użył dzień wcześniej wobec Othilii von Redlich,