Podziemia. Joanna Pypłacz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 6

Podziemia - Joanna Pypłacz

Скачать книгу

ze smutkiem. – Ludzie…

      Opanowała się jednak natychmiast i ucięła temat. Sposób, w jaki zagryzła wargi, frenetycznie spoglądając przed siebie zdradził, że z trudem stłumiła w sobie gwałtowną emocję.

      – Panie Mateuszu, dziś rozmawiajmy tylko o przyjemnych rzeczach – zarządziła, usiłując się uśmiechnąć, aż skóra naciągnęła jej się przesadnie na policzkach.

      Buchalter nieśmiało odwzajemnił ten uśmiech, a właściwie bolesny grymas.

      – Wie pan, panie Mateuszu… – odezwała się ponownie pani Topolska. – Otacza nas tyle zła, tyle okrucieństwa, tyle podłości, że czasem pozostaje nam jedynie starać się o tym wszystkim nie myśleć.

      Po raz pierwszy Garstka ośmielił się spojrzeć prosto w szeroko otwarte oczy swej rozmówczyni. Gdzieś w głębi, w otchłani jej źrenic, kryło się coś nieuchwytnie tragicznego; coś, co kiedyś zobaczył u własnej matki, niedługo zanim „poszła odpocząć”, by już się nigdy więcej nie obudzić. Dreszcz przebiegł mu po plecach.

      – Podoba się tu panu? – zapytała Tamara.

      Jej głos brzmiał teraz o wiele bardziej matowo niż przedtem, tak jakby tłamsił go od wewnątrz silny skurcz krtani.

      – To piękny dom, nigdy w życiu nie mieszkałem w willi – pochwalił Mateusz.

      – Tak, to piękny dom – potwierdziła. – Ale ma też pewne wady… Nie tyle wady, ile… osobliwości.

      – Osobliwości?

      Nie musi pan sobie nimi zaprzątać głowy. To już moje zmartwienie. Ale proszę mi tylko obiecać, że nigdy nie zejdzie pan do piwnicy.

      – Obiecuję.

      Gdy tylko Mateusz wypowiedział to słowo, Hekate otworzyła swe olbrzymie, seledynowe oczy, nonszalancko przeciągając przy tym przednie łapy.

      Rozdział 4. Ciemna dolina

      Po sobotnim obiedzie ojczym Karoliny, Tadeusz Targoński, drzemał w swym fotelu. Pomimo że dobiegał już osiemdziesiątego roku życia, wciąż cieszył się doskonałym zdrowiem oraz dość dużą energią, której poziom spadł minimalnie po siedemdziesiątych siódmych urodzinach, choć nie na tyle, by w jakikolwiek sposób wpłynąć na obniżenie ogólnej aktywności życiowej. Jedynie poobiednie drzemki stawały się nieco dłuższe, wprost proporcjonalnie do malejącej liczby godzin snu w ciągu nocy.

      Jego ogorzała twarz o wklęsłych policzkach przypominała zmumifikowane oblicze egipskiego faraona. Malowała się na niej ta sama zaciętość i nieustępliwość, u starożytnych władców dodatkowo uwypukloną przez pośmiertne wyostrzenie rysów. Chwilowo owładnięty senną drętwotą starzec w istocie roztaczał wokół siebie aurę niemal monarszego majestatu, fizycznie wyczuwaną przez wszystkich domowników z dużo młodszą małżonką na czele.

      Na dźwięk przekręcanego klucza w zamku, Zofia primo voto Wilkowa, podbiegła do drzwi wejściowych. Widząc drżący palec przyciśnięty do ust matki, Karolina, która właśnie wróciła ze spaceru, nie zdążyła nawet się z nią przywitać. Bezgłośnie westchnęła, po czym najciszej jak tylko potrafiła, omijając salon, poszła prosto do kuchni. Zofia podążyła w ślad za nią. Wskazała palcem szklaną karafkę po brzegi wypełnioną kompotem z suszonych owoców.

      Usiadły przy stole naprzeciwko siebie, w zupełnym milczeniu, racząc się smakowitym wywarem. W pewnym momencie Zofia nagle znieruchomiała.

      – Co się stało? – szepnęła Karolina.

      – Chyba go obudziłaś!

      Na twarzy pani Targońskiej odmalowało się przerażenie.

      Po chwili z salonu dobiegł dźwięk kroków, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Karolina przełknęła ślinę i spojrzała na matkę.

      – Idę do siebie – szepnęła.

      Zofia jednakże kurczowo chwyciła ją za nadgarstek, zmuszając do pozostania na swoim miejscu.

      – Nie zostawiaj mnie z nim samej! – powiedziała błagalnie.

      Nagle kroki ucichły. Przeciągły dźwięk sprężyny w fotelu sygnalizował, że stary Targoński, chwilowo wybity ze snu, postanowił wrócić na swe ulubione siedzisko. Pani Targońska głęboko odetchnęła, Karolina zaś spojrzała na nią porozumiewawczo, a następnie wskazała palcem drzwi, komunikując tym samym zamiar opuszczenia pomieszczenia. Zofia wstała, by podążyć za córką.

      Gdy udało im się prawie bezszelestnie przejść do pokoju Karoliny, ta zamknęła za sobą drzwi na klucz. Zofia ciężko opadła na stojący pod ścianą fotel.

      – Uff, nareszcie! Miałaś dobry pomysł! – westchnęła.

      – Przynajmniej teraz możemy ze sobą w miarę normalnie porozmawiać! – odparła dziewczyna.

      – Nawet nie zdążyłam cię zapytać o ten wykład, na którym wczoraj byłaś. Gdzie one się odbywają?

      – W Collegium Novum.

      – A kto je prowadzi?

      – Profesor Hildebrand.

      Na twarzy Zofii odmalował się podziw.

      – Florian Hildebrand? – zapytała.

      Karolina twierdząco skinęła głową.

      – Pamiętam, że twój ojciec opowiadał mi o jego odkryciach – wyznała Zofia. – Chyba nawet mamy w domu którąś jego książkę.

      – Naprawdę? – zaciekawiła się Karolina.

      – Poszukaj na regałach w salonie. Powinna tam dalej być. Coś o Afryce, o podróżach…

      – Chcesz powiedzieć, że ojciec się z nim przyjaźnił?

      – Z tego, co wiem, znali się słabo, właściwie tylko ze słyszenia. Twój ojciec był od niego troszkę młodszy. Kończył studia, kiedy Hildebrand już wykładał… Swoją drogą, ciekawe, co spowodowało, że po śmierci rodziców sprowadził się z rodziną do Krakowa. W Szwajcarii przecież na pewno żyłoby im się lepiej…

      – To on jest Szwajcarem, nie Austriakiem?

      – Jego ojciec też był profesorem. W Bazylei.

      – Jest jeszcze coś… – wyznała Karolina, przerywając.

      – Tak? – zapytała Zofia, lekko unosząc brwi do góry.

      – Profesor Hildebrand zaprosił mnie do siebie.

      Zofia zmarszczyła czoło.

      – Jak to zaprosił cię do siebie? – zaniepokoiła się.

      – Dzisiaj.

Скачать книгу