Podziemia. Joanna Pypłacz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 9

Podziemia - Joanna Pypłacz

Скачать книгу

lecz Mateuszowi znów nie udało się tego usłyszeć. Powiewające gałęzie bardzo utrudniały obserwację rozgrywającej się za ich złocistym parawanem sceny. Przez szparę w konarach widać było jedynie półprofil nieznajomego mężczyzny. Wyrazisty nos i podbródek oraz silnie zarysowane kości policzkowe zdradzały nieustępliwy charakter. Oczy natomiast sprawiały wrażenie zamyślonych. Promieniująca z nich melancholia nieco łagodziła ostrość rysów. Dysonans ten czynił całość zgoła intrygującą.

      Gdy Topolski w końcu oderwał dłoń od ramienia Tamary, Mateusz powoli rozluźnił zaciśniętą pięść. Uczucie gniewnego rozczarowania, spowodowane obecnością nieznajomego, utrzymywało się u niego jednak przez cały czas na tym samym poziomie, a nawet nieznacznie wzrastało, dodatkowo podsycane obserwacjami poczynionymi przed konfrontacją z Klemensem.

      Z zadumy wyrwał go dopiero odgłos kroków na schodach. Natychmiast rozpoznał chód Jadwigi. Odwrócił głowę od okna i spojrzał w stronę drzwi, starając się nadać swej twarzy wyraz pełen zadowolenia.

      – Pan Klemens już wrócił – oznajmiła służąca. – Powinien zaraz się u pana zjawić.

      – Wiem – odparł Mateusz.

      Jadwiga odruchowo zmarszczyła czoło.

      – Słucham? – zapytała.

      – Wiem, że pan Topolski wrócił – wyjaśnił Garstka. – Widziałem go z okna.

      Po twarzy kobiety przemknął cień.

      – Ach, tak… – westchnęła.

      Mateusz spojrzał na nią badawczo.

      – Gdybym wiedział, że państwo spodziewają się dziś gościa, nie przyszedłbym tak wcześnie… – kontynuował, z zamiarem zręcznego wydobycia zeń informacji na temat zagadkowego intruza.

      Jadwiga usiłowała ukryć zmieszanie pod maską uśmiechu, lecz Mateusz odczytał z jej twarzy, iż doskonale wie, do kogo uczynił aluzję.

      – To znajomy… Czasem do nas zachodzi, zwykle niezapowiedziany – zdradziła. – Taki już ma zwyczaj. Proszę się nim nie przejmować, tak jakby w ogóle nie istniał.

      Garstka z wysiłkiem odwzajemnił jej uśmiech, po czym podszedł do stojącego najbliżej siebie regału, udając, że zainteresował go tytuł jednej ze stojących tam książek, wytłoczony w złocie w skórzanym grzbiecie. Odwrócił się na chwilę i spojrzał na Jadwigę, równocześnie wysuwając wolumin z szeregu. „Tak jakby w ogóle nie istniał…” – pomyślał z gorzką ironią.

      – Czy jest coś jeszcze?

      – Nie, już nic, proszę pana.

      Staruszka wyszła z pomieszczenia i udała się z powrotem na dół. Mateusza tymczasem ogarnęło nieprzyjemne wrażenie, że po jego kończynach przemieszczają się miliony mrówek, drażniąc skórę swymi mikroskopijnymi odnóżami. Znów podszedł do okna. W ogrodzie jednak nie było już nikogo. Ogromna lipa samotnie udzielała teraz cienia wyłącznie parze kosów, z rozmachem rozkopujących świeżo usypane kretowisko.

      Rozdział 6. Manzanilla de la muerte

      Gdy powóz dotarł nad rzekę, pod sam dom profesora Hildebranda – notabene mieszczący się na uboczu tej samej drogi, przy której stała willa Topolskich – woźnica energicznie szarpnął za lejce. Jedna z ciągnących pojazd klaczy zarżała i kilkakrotnie uderzyła kopytem w ziemię.

      – Stój! – upomniał ją mężczyzna.

      – Pewnie boi się mgły – stwierdziła Karolina.

      – Chyba raczej własnego cienia – skwitował sarkastycznie Hildebrand.

      Pierwszy wysiadł z fiakra i podał rękę swej uczennicy.

      – Zobaczy pani, że mówiłem prawdę – zapowiedział z dumą, spoglądając na frontową część okazałego domostwa.

      Dziewczyna podniosła głowę.

      – Ile ten dom ma lat? – zapytała.

      – Sporo – odparł. – O ile mnie pamięć nie myli, wybudowano go na początku wieku… Jeśli nie zmarzła pani za bardzo, mógłbym oprowadzić panią po ogrodzie. Wieczorem wygląda baśniowo.

      Pomimo silnego bólu w czubkach palców, wywołanego przez niską temperaturę i dodatkowo spotęgowanego przez wilgoć, Karolina przystała na propozycję.

      – Chętnie zobaczę ogród. Później będzie jeszcze zimniej – powiedziała.

      Hildebrand podał jej ramię, pchnął dłonią rozpadającą się, metalową bramę, po czym skierował kroki w stronę pogrążonego w wieczornej ciszy ogrodu.

      Panna Wilkówna wodziła oszołomionym wzrokiem po ledwo widocznych, węźlastych konarach drzew, z daleka przypominających groteskowo wydłużone kończyny fantastycznych potworów, jakie znała ze starych miedziorytów w ojcowskich książkach.

      – Niestety jest nów i prawie nic nie widać – stwierdził Szwajcar. – Niech pani zaczeka, przyniosę lampę.

      To rzekłszy, szybkim krokiem udał się w stronę drzwi wejściowych, a następnie włożył klucz do zamka.

      Gdy zniknął wewnątrz budynku, Karolinę ogarnął niepokój. Zdrętwiała na całym ciele, wsłuchując się w cichy szum liści. Zgodnie z niepisaną zasadą, iż te same odgłosy, które słyszymy za dnia, inaczej odbieramy nocą, każdy dźwięk, nawet niepozorne szumy i trzaski, potęgowały u niej uczucie lęku oraz niepewności. W jednym z okien na górze paliło się słabe światło. „To pewnie Joseph” – pomyślała.

      Profesora Hildebranda nie było przez niespełna dwie minuty, jednakże dla Karoliny ten krótki czas samotnego oczekiwania na jego przyjście trwał wyjątkowo długo. Dostrzegła w oknie cień postaci ludzkiej, lecz gęsta zasłona czyniła go niewyraźnym. Wreszcie naukowiec pojawił się w drzwiach, niosąc w prawej dłoni lampę zamkniętą w solidnej, stalowej obudowie.

      – Teraz już możemy swobodnie się poruszać po ogrodzie – stwierdził, podając swej towarzyszce lewe ramię.

      Przestrzeń za domem okazała się o wiele bardziej rozległa, niż panna Wilkówna wyobrażała sobie na początku. W głębi majaczyła okrągła, przezroczysta budowla o opływowych kształtach, zwieńczona potrójną kopułą zakończoną iglicą. „To musi być ta słynna szklarnia!” – pomyślała dziewczyna, wytężając wzrok, by wyłowić z ciemności jak najwięcej szczegółów owego intrygującego budynku.

      Nagle straciła równowagę. W ostatniej chwili wczepiła się mocniej w ramię Hildebranda, co uchroniło ją przed upadkiem.

      – Niech pani uważa! – upomniał ją. – Wieczorna wilgoć osiada na zeschłych liściach.

      – Najmocniej przepraszam – odparła. – Podziwiałam pańską szklarnię, przez co nie patrzyłam pod nogi.

      Profesor

Скачать книгу