Podziemia. Joanna Pypłacz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podziemia - Joanna Pypłacz страница 19
– Jak zginął? – Odważył się wreszcie zapytać.
– Zabiłam go we własnej obronie – zdradziła Judyta.
Następnie odwróciła głowę i, podszedłszy do okna, postawiła lampę na parapecie.
– Ten człowiek… Czy on próbował panią skrzywdzić? – zapytał nieśmiało Korda.
– Człowiek! – zawołała z wściekłością, wciąż patrząc w okno.
Wtem znów stanęła twarzą do młodego literata. Jej oczy, lśniące i straszne, zdawały się teraz płonąć żywym ogniem, przybierając upiorny, niemal demoniczny wyraz.
– To nie był żaden człowiek! – wyartykułowała w złowrogo zwolnionym tempie. – To nie był żaden człowiek, tylko bestia w ludzkiej skórze!
Na widok jej rysów, odmienionych przez frenetyczny gniew, Cyprian cofnął się o jeden krok.
– Przepraszam. Postąpiłem bezmyślnie – rzucił zduszonym głosem, powstrzymując napad kaszlu. – Nie powinienem był zadawać pani takich pytań.
Judyta ukryła twarz w dłoniach i stała w tej pozycji jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy w końcu ochłonęła, położyła mu dłonie na ramionach.
– To ja przepraszam – powiedziała, pokornie zniżając głowę. – Nie powinnam o tym wspominać… Ale widzi pan, panie Korda, pewne rzeczy pamięta się nawet wbrew sobie. Zostają z nami, żeby nas niszczyć i nie sposób wytrzebić ich z głowy, choćby nie wiem co! One nas prześladują, stają się naszym cieniem. Każdy z nas ma taki cień, który wlecze się za nim, a równocześnie ciągnie go w dół, w otchłań rozpaczy…
Cyprian zaczął intensywnie kasłać. Odwrócił głowę, szybko wydobył z kieszeni chustkę do nosa, po czym przycisnął ją do ust. Karczmarka wsparła policzek o jego plecy.
– Pójdę już sobie – oznajmił, wycierając podbródek. – Nie jestem dla pani dobrym towarzystwem. Za parę miesięcy już mnie tu pewnie nie będzie. Postępuję samolubnie, zabierając pani czas. Nie powinna pani nawiązywać takich znajomości.
– Jakich?
– Z trupami.
Judyta zmusiła go, by z powrotem odwrócił głowę w jej stronę.
– Mówię prawdę – dokończył. – To nieuleczalna choroba, a pani wie o tym równie dobrze, jak ja.
Znów odwrócił głowę, spoglądając w stronę ciemnego korytarza. Tymczasem Judyta przytrzymała go za rękę.
– Panie Korda, niech pan ze mną zostanie.
To rzekłszy, zaczęła go całować, łapczywie zlizując mu z warg krzepnącą krew.
Rozdział 12. Ważne zadanie
Nazajutrz, to znaczy w niedzielę 12 października, Mateusz obudził się wcześnie rano, gdy pierwsze promienie słońca nie zdążyły jeszcze przebić się przez mroczny horyzont. Noc przespał twardym, głębokim snem, a jego zmęczony natłokiem nowych wrażeń mózg, uwolniony spod nadzoru świadomości, chodził własnymi, cienistymi ścieżkami, zapuszczając się w meandry dziwactwa, potworności i grozy.
Śniło mu się, że widzi Tamarę Topolską schodzącą po schodach, ubraną na biało, z trójramiennym świecznikiem w dłoni. Tuż za nią podążał młody, wysoki mężczyzna, ten sam, z którym konwersowała w cieniu złociejącej lipy, i którego agresywnie wyprosił ze swej posesji rozgniewany Klemens. Twarzy nie było widać, gdyż pogrążona była całkowicie w cieniu. Pomimo to Mateusz rozpoznał go bez trudu.
Klatka schodowa, niby ta sama, co w rzeczywistości, w jego śnie uległa dość niezwykłej metamorfozie. Nie miała bowiem początku ani końca, lecz, na podobieństwo kopalnianego szybu, sięgała w bezkresną, czarną czeluść. Owa otchłań powoli wsysała w siebie bladą, półprzezroczystą i podobną do wyimaginowanej zjawy postać Tamary, a następnie ciemną sylwetkę jej towarzysza.
Garstkę obudziło ostre szarpnięcie się serca w piersi. Jeszcze nie do końca przytomny, potarł oczy palcami. Otwarłszy je najszerzej jak tylko potrafił, rozejrzał się dokoła. Pokój znajdował się jeszcze we władaniu ciszy i półmroku – pary zdradzieckich przewodników ludzkiej wyobraźni wyswobodzonej z okowów rozumu. Mateusz słyszał jedynie swój własny, płytki oddech.
Nie mogąc ponownie zasnąć, wstał z łóżka, zapalił lampę, odsunął kotary i z wyprzedzeniem przystąpił do porannej toalety w nadziei, że w ten sposób zapomni o męczących obrazach, które przed chwilą zaserwowała mu podświadomość. Starania te okazały się, niestety, daremne. Nie potrafił się uwolnić od wizji dwóch postaci zapadających się w mrok, jednej ciemnej, a drugiej jasnej, niosącej płonący świecznik.
W końcu zajął się porządkowaniem swego podręcznego księgozbioru. Aż do godziny dziesiątej machinalnie przestawiał książki na półkach, zamiast porządku wprowadzając w ich układ jeszcze większy zamęt. Ariosto stanął więc pomiędzy atlasem świata a podręcznikiem buchalterii, Biblia natomiast zajęła miejsce tuż obok woluminu poezji Katullusa oprawionego w cynobrową skórę.
Z ponurej zadumy, trwającej aż do godziny dziesiątej, wyrwało go dopiero pukanie do drzwi.
– Proszę! – zawołał.
– Dzień dobry, jak się panu spało? – odezwała się Jadwiga.
Wyglądała na zafrasowaną.
– Wyśmienicie – odparł.
Otworzył usta, by zapytać o Tamarę, lecz w ostatniej chwili zrezygnował z tego pomysłu.
– Słucham pana – powiedziała poczciwa służąca.
– Nic, Jadwigo.
– Chciał pan jeszcze o coś zapytać?
– Nie – odparł Mateusz, forsując uśmiech. – O nic.
Kobieta zaczęła się krzątać po pokoju, podobnie jak poprzedniego dnia, ze zwieszoną głową i ściśniętymi ustami. Garstka zrozumiał, że ona również myśli o Tamarze. Znów przypomniał sobie o swym trudnym w interpretacji śnie. „Co to ma wszystko znaczyć?” – zastanawiał się, co chwilę zerkając ukradkiem na zmarszczone czoło staruszki. W końcu zostawił ją samą i zszedł na dół, na śniadanie.
W salonie czekał na niego Klemens.
– Tamara jeszcze śpi – oznajmił. – A jak tobie, mój przyjacielu, upłynęła pierwsza noc w twoim nowym domu?
– Wyśmienicie –