Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 19
Na olbrzymim białym obrusie spoczywają kolorowe motyle. Skrzydła samolo- tów pokrywają czerwono-białe plamy i paski. Obraz ten przypomina owady na białej bibule biologa w krainie olbrzymów. Przed namiotem karabin maszynowy ze zwróconą ku niebu lufą. Pilnuje go dwóch żołnierzy. Nad nimi nieskończenie czyste, bladobłękitne niebo. W powietrzu cisza.
Nagle słyszę krzyk: „Aparat! Aparat!” Z namiotów wyskakuje ze czterdziestu żołnierzy, biegną po białym polu, daleko, bardzo daleko, aż w końcu człowiek widzi ich tylko, jako małe punkciki. Ja w ogóle nie widzę jeszcze „aparatu”. Trzeba wyjąć lornetę, żeby gdzieś na widno- kręgu, bardzo daleko, na końcu horyzontu zobaczyć dzielnie śpieszącego do domu komara.
Teraz już i oficerowie wyłaniają się z namiotów. Jednak to wielka rzecz, gdy jeden z nich powraca. Na koniec oczekuje go spory tłumek.
„Aparat” leci po niebie, a gdy zbliża się i obniża, jest coraz większy, coraz bardziej kolorowy. Nie jest już brązowym komarem, a czerwonym latającym owa- dem, potem leciutkim, pasiastym, czerwono-białym motylem, następnie ląduje. Wszyscy podbiegają. Wyskakują dwa niedźwiedzie. Postacie dwukrotnie grubsze od człowieka, od stóp do głów owłosione, spod futer i skór nie widać ni nosa, ni oczu. Żołnierze zdzierają z nich futrzane worki, po czterech przy każdym oficerze. Nareszcie z kupy futer i skór wyłania się oficer-lotnik. Oczy mu błyszczą, twarz czerwona jak jabłko. Pod futrami ma jeszcze na głowie zimową czapkę i hełm lotniczy, na szyi ogromną chustę. Tam na wysokości panuje ostry, przenikliwy mróz, nie do opisania.
Nazywa się Géza Losonczy, jest porucznikiem z 19 pułku artylerii polowej w Nagyvárad1, a jego maszyna,Lohner C. 48. Wraca z nad Dunajca, gdzie wreszcie udało się dokładnie zlokalizować stanowiska rosyjskiej baterii. Szczęśliwy, opowiada, że przez ten czas nasi już ją chyba zniszczyli.
Powiada również, że gazety raz już donosiły o jego śmierci, gdy między Wolbromiem a Olkuszem znalazł się w ostrym ogniu, ale kula trafiła go jedynie w udo. Jeszcze raz był w takiej kłopotliwej sytuacji nad Tarnowem, gdy rosyjskie kule karabinowe przedziurawiły zbiornik benzyny, wylądował lotem ślizgowym koło Wojnicza, lecz Rosjanie go śledzili. Maszyna utknęła na bagnie, i gdy bezładnie się po nim miotała, artyleria rosyjska nie oszczędzała i wysłała na niego dwanaście granatów, ale i tym razem nic mu się nie stało. Granaty dosłownie wysadziły bagno w powietrze, okrywając jego i samolot błotem. Lecz na drugi dzień uratował maszynę, proszę zobaczyć, nic po niej nie widać.
W gromadce pokazują ciekawe zdjęcie. Jeden z oficerów lotników sfotografował skutki naszego ognia w okopach rosyjskich. Kopiuję zdjęcie, bo bardzo łatwo je narysować, oryginał jest prawie dokładnie taki.
Gruba, krzywa linia to rosyjski rów strzelecki. Odcina się ostro i wyraźnie na śniegu, gdy się patrzy nań z góry. Naokoło kleksy: to wybuchy pocisków naszych armat, którymi wypędziliśmy Rosjan z ich stanowisk. Prosta cienka kreska, przebiegająca ukośnie, to szosa. Z góry wspaniale można fotografować zaśnieżone pole bitwy. Na błyszczącym białym tle wszystko widać dokładnie, jak pismo na papierze.
Opowiada: „Zimą bardzo trudno jest się orientować, bo zaśnieżone są drogi, wioski i lasy, wszystko jest białe. Patrzymy głównie na rzeki i potoki, ponieważ odbijają się one czarną linią od śniegu”.
Ciekawe, jak się lokalizuje stanowiska rosyjskich armat.
„Jeśli z góry dojrzymy wreszcie przez lornetę stanowisko rosyjskich baterii, to nawet nie musimy go fotografować. Mamy przy sobie dokładną mapę terenu, który chcemy przebadać. Gdy już widzimy działa, to po prostu czerwonym ołówkiem zaznaczamy je na mapie, tam na górze w samolocie.
„A jak zawiadamiacie naszą artylerię?”
„Lecimy nad naszymi stanowiskami i w powietrzu, bardzo wysoko robimy regularne kolo. To jest znak. Żołnierze już wiedzą, że mamy coś do zakomunikowania. Czekamy, póki nie upewniamy się, że zostaliśmy zauważeni i wtedy wsadzamy mapę do tej blaszanej rury…”
Pokazuje, blaszana rura podobna do tuby, w której przechowuje się dyplomy. Jest owinięta bardzo długim, szerokim na dłoń płóciennym pasem.
„Rurę zamykamy i zrzucamy. Umocowana jest do niej szeroka, czterometrowa taśma, która w czasie spadania rozwija się i jak ogon komety leci za nią w powietrzu. Potrzebna jest po to, aby droga powietrzna rzuconego przedmiotu była bardziej widoczna. Śledzimy jeszcze z góry, jak mali jeźdźcy galopują w kierunku zrzuconej rury, a potem lecimy dalej, nad inne oddziały, dla których też mamy meldunki”.
Pokazują inną fotografię, skutek uderzenia pocisku moździerza trzydziestki piątki w skupisko rosyjskich wozów taborowych. Pilot przelatywał akurat nad biwakiem taboru, gdy nasi weń trafili. Zrobił z góry zdjęcie w chwilę po wybuchu.
„Pociski moździerzy” – mówi porucznik – „mają tak okrutną siłę wybuchu, że raz, gdy leciałem nad Rosjanami i pode mną wybuchł pocisk trzydziestki piątki, to w następnej chwili moja maszyna zaczęła mocno kołysać, choć byłem na wysokości tysiąca ośmiuset metrów. Silny podmuch bujał ciężką maszyną nawet na tak olbrzymiej wysokości, chociaż pocisk wybuchł na ziemi. To jakie musiał mieć skutki tam, na dole, w najbliższym otoczeniu!”
Obok nas ładują do samolotu bomby.
Na nich czerwone kartki, z dziwnym napisem: „Achtung!” Wydawałoby się, że po tym nastąpi tekst wzywający do ostrożności, do ochrony człowieka. Ale wcale nie, wręcz odwrotnie. „Uwaga! Przed użyciem usunąć drut!” Czyli uwaga, że jeśli nie będziesz uważać, to bomba nie wybuchnie. Wybuchnie tylko wówczas, jeśli będziesz uważać. Jeśli ta prosta kartka nie stanowi najczystszego stylu wojennego, to nie wiem, co to jest. Dziwny to świat, w którym jeśli człowiek nie będzie uważał, to jeszcze jakieś nieszczęście… nie nastąpi.
Dookoła krzyki: „Aparat! Aparat!” Na widnokręgu pojawia się następny komar, ten też wraca do domu, na obiad. – To mały Tóth! – krzyczą wesoło węgierscy lotnicy i ruszają do nowego szalonego biegu po białej równinie. Mały Tóth jest ulubieńcem tego parku samolotowego. Jego pełen tytuł, József Tóth, pilot polowy.
Zwykły kapral z pospolitego ruszenia. Ci, biegnący jak na zawodach chłopcy, którzy jeszcze przed chwilą z mądrą i fachową znajomością rzeczy tłumaczyli mi skomplikowaną technikę samolotową, są węgierskimi szeregowcami: Zsrakó, Veér, Balaton, Szörcseg, Magáth, Balázsik, Kovács, Kosuczki,