Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 18
Pan Twardowski, słynny czarnoksiężnik polski, chyba jednak zdecyduje się na chwałę, bo głaszcze nagą kobietę z palmą. Nadchodzą jego rodzice i błagają by wybrał życie. Nie!
„Proszę pana” – mówi szeptem pan profesor – „proszę napisać, że Kraków jest sercem kultury polskiej, tu znajdują się uniwersytety, tu odbywają się premiery polskich autorów…” „A Warszawa?” „Warszawa to polski Paryż… Kraków to polska Getynga. Warszawa to życie, bogactwo, światło, zabawa, handel… Kraków to polska nauka, literatura, muzyka, polityka patriotyczna, malarstwo, historia, badania naukowe. Proszę napisać, jaki nieszczęśliwy jest naród polski… Warszawa będzie musiała płacić cierpieniem za wyzwolenie z niewoli rosyjskiej. Będzie burzona… Czy zna pan węgierskiego profesora o nazwisku Diveky?” „Nie”. Dookoła dyskretne psykanie, żebyśmy przestali rozmawiać. Pan Walewski rozpętuje burzę w orkiestrze, która huczy i piszczy. Pan Twardowski, słynny czarnoksiężnik polski wybrał chwałę. Burza oklasków. Kurtyna opada. „Autor! Autor!” Drobny mężczyzna we fraku kłania się, jest blady i szczęśliwy. Demonstracyjnie ściska rękę Pana Twardowskiego, czarnoksiężnika, pokazując, że to jego zasługa. Oklaski i okrzyki. Sukces. Teraz już nie boli, że bawią się w teatr. Jest to polska sprawa, aż do szpiku kości. Krzyczą i biją brawo przeciwko Moskalom. Za polskość. Piękna chwila… Chciałbym otworzyć dach teatru, niczym wieko pudła, żeby te gorące, dzikie okrzyki triumfu rozeszły się pośród ciemnej nocy, docierając do Rosji. Pan profesor uśmiecha się z zadowoleniem. Naprawdę piękny wieczór. Jestem ogromnie poruszony. Uświadamiam sobie, że jestem w teatrze nad Wisłą. Jak wielkie znaczenie ma tutaj słowo Wisła.
Wisła oznacza wojnę rosyjską. Wisła jest rzeką wojny. Do niej wpadają wszystkie rzeki wojny, do niej niesie krew Dunajec, Białka, Nida, tak często wymieniana Nida… Ku niej śpieszy San, Pilica, Bzura… Ile krwi płynie Wisłą! Niedawno utonął w niej cały syberyjski korpus. Niemcy zepchnęli do niej 20 tysięcy ludzi. 20 tysięcy trupów płynie rzeką, a my siedzimy w teatrze nad jej brzegiem i bijemy brawo. Autor! Autor!
Pan Walewski kłania się ze szczęśliwym, scenicznym uśmiechem na bladej twarzy. „Niech żyje Polska!” – krzyczy profesor. „Proszę pana” – zwraca się nagle do mnie – „proszę spojrzeć na kurtynę, namalował ją znany malarz polski, Henryk Siemiradzki. Nawet się podpisał”. „Tak, widzę.”
Tytuł drugiej opery: Królewicz Jaszczur. Po węgiersku byłoby to: Żabi Królewicz.
Jest rzeczywiście piękna. Wykorzystano w niej pieśni ludowe, polskie pieśni ludowe, z których czerpał i Chopin. Cudzoziemiec może rozpoznać jego muzykę w wielu miejscach. Dziewczyna, która przyszła po wodę do studni, odczarowuje Żabiego Królewicza miłością, pocałunkiem. Uczucie dziewczyny przemienia go w pięknego rycerza. Potem jednak bohater wraca do studni, popełnili jakiś błąd i niestety królewicz znowu staje się żabą. Fascynująca muzyka. Ten, kto ją skomponował jest prawdziwym mistrzem. Trzy krótkie akty. Autor: Bolesław Raczyński.
W chwili, gdy odczarowany poprzednio Jaszczur o wielkiej zielonej głowie rusza ku urodziwej polskiej dziewczynie, a skrzypce przy akompaniamencie wiolonczeli rozbrzmiewają przepiękną, smutną muzyką, siedzący przede mną profesor znów się odzywa: „Rosjanie też chcieli zorganizować legiony polskie, gdy zobaczyli sukces naszych. Pewien typ o nazwisku Gorczyński usiłował we Lwowie stworzyć polskie legiony przeciwko armii austro-węgierskiej”. „A kto to jest ten Gorczyński?” „My, Polacy, nie znamy go. Zapewne rosyjski agent policyjny. Za ciężkie pieniądze zwerbował trzystu ludzi, stu uciekło, pozostało w sumie dwustu. Po naszej stronie walczą ochotniczo całe pułki legionowe. Tych dwustu wysłano potem do domu, wstyd im było z nimi wystąpić. Ale też nie wszyscy z nich byli Polakami. Upadł projekt polskich legionów w Rosji. Rosyjski komendant we Lwowie wyrzucił w końcu Gorczyńskiego”.
Ten Żabi Królewicz to naprawdę piękna muzyka. Tak boleśnie słodka, tak cudownie smutna. Jakże silnie przebija się w niej ten przeokropny pech ropucha, który zakochany w pięknej polskiej dziewczynie przez jeden dzień jest mężczyzną, a potem z powrotem musi stać się sobą i wleźć do studni. Co na pewno nie sprawi mu radości.
Śpiewają skrzypce i wiolonczela. Wypełniony po brzegi teatr, z zapartym tchem słucha męskiego, miłosnego płaczu. Siedzący obok mnie pan Henrik Hellsen, młody dziennikarz z Danii, rozpływa się w zachwytach. Ja jednak nie potrafię współczuć królewiczowi, który na powrót stał się żabą. Rozglądam się po pogrążonej w wielkiej ciszy widowni. Jest nabita. Wszystkie loże wypełniają Polki o przepięknych dekoltach… lornetki… wachlarze… niesłychanie piękne są te polskie kobiety. Teatr to jednak cudowna, porywająca sprawa.
Teatr, dawna miłość, wspomnienie minionych czasów…
Czy można zapomnieć o chorym huzarze z chorym koniem? O tym mnóstwie małych krzyży w śniegu? O tych brudnych, zakrwawionych szmatach, męczeńskich onucach na skraju lasu? Udręczony do gorączki przez nerwy, niewyspanie i przez tamte widoki, głowę wciąż mam pełną wspomnień cierpień ludzkich… Czy powrócą jeszcze czasy, kiedy będę siedział w operze, we fraku, nie myśląc o niczym innym, tylko o muzyce? Tak trudno mi tu wysiedzieć. Należałoby stanąć na szczycie tego olbrzymiego, dumnego – jak Polacy – teatru – pałacu, na zwieńczeniu szczytu kopuły i popatrzeć tam, skąd przyszedłem. Biwakują tam teraz wozy taborów, przy małych czerwonych ogniskach kucają brodaci żołnierze, z owiniętymi głowami. Nie golą się już od sześciu miesięcy. Chłopi, sklepikarze, robotnicy, pisarze sądowi, drobni żydowscy handlarze, zubożały szlachcic, któremu nie starczyło pieniędzy na wstąpienie do kawalerii, kanceliści firm meblarskich, rezerwiści w binoklach, tabory.
Ostre i dzikie oklaski. Wszyscy, naprawdę wszyscy biją brawo i krzyczą. Światła znów rozbłyskują. Piękne kobiety, biusty, ramiona, fraki, wachlarze, wiązanki kwiatów. Autor! Autor!… Kwiaty. Mam wrażenie, jakbym kiedyś, sto lat temu, już widział coś takiego.
Koniec.
„Zaszczyt” – mówi profesor i rusza w kierunku szatni. Idę za nim półprzytomny, niosą mnie – jak zaczarowane – podkute buty z cholewami. Za moimi plecami wszyscy wstają z hałasem. – Niech żyje Polska!
Rakowice, styczeń 1915
Nie turul1 jest największym ptakiem węgierskim. Jest nim mianowicie au- striacki samolot, w którym siedzi dwóch węgierskich pilotów. Jeden, to ten, który prowadzi maszynę ponad wrogiem, wśród salw armat i karabinów maszynowych, przy jednoczesnym ogniu całych pułków, a drugi, co w tym czasie spokojnie rysuje i fotografuje.
W kraju cały czas narzekaliśmy, że nasi nieliczni awiatorzy wegetują tylko, że nie ma lotnisk, subwencji,