Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 13
Huzar z pułku imienia Nádasdyego. Jeden z tych, co w takim właśnie okopie wiedli ów wspaniały, krwawy, zwycięski, nocny bój. W sierpniu wyruszył konno z domu, dotychczas nie walczył pieszo, dla niego była to nowość. „Wiem, synu” – mówię. Na to on: „Proszę zanotować, że to jest bardzo sprytna rzecz”. Z lubością patrzy na wał ochronny na skraju okopu. Przerywam pisanie. Rosły, wysmukły młodzieniec, stworzony do jazdy konnej, nawet głowę trzyma tak, jak ten, który zawsze spoglądał na człowieka z wysokości dwóch metrów, a teraz chwali ziemię, do której można się schować. Przypomina zubożałego magnata, który stwierdza ze zdumieniem, że i z pracy żyć można. Jest to pochwała wojny w ziemi. Przed chwilą chciałem go zapytać, gdzie stoją konie, ale teraz już mu o tym nie wspominam.
”Każdy z huzarów dostał łopatę” – mówi całkiem cicho.
Limanowa, grudzień 1914
Wokół schronów jest jeszcze wiele ciał. Zaś daleko za nimi leży samotnie na wznak młody piechur, w szaroniebieskim szynelu, bez czapki, z długimi włosami. Wokoło pełno krwi. Dostał potworny cios kolbą w usta, że aż zęby rozerwały mu twarz, rozcinając ją jakby w poprzek. Podoficer. Z kieszeni wystaje mu czerwony wojskowy notes. Pięćdziesiąt kroków dalej mała chałupa, przed nią polski chłop naprawia ogrodzenie. Zza chałupy wychodzi pies, przypominający bernardyna. Biegnie prosto do nieboszczyka, obwąchuje zalaną krwią twarz. Mój kolega Herczeg, podbiega z kijem i odgania psa. Ten próbuje jeszcze dwa, trzy razy zbliżyć się do trupa. Za każdym razem Herczeg wywija kijem. Wreszcie pies zbiega ze wzgórza i znika. Herczeg zdenerwowany, wstrząśnięty, wraca do mnie. „To było straszne… ten pies był potworny”.
Stoimy i patrzymy z daleka w niemym wzburzeniu, pełni niewypowiedzianych myśli, na samotnego nieboszczyka. Nagle zza chałupy wychodzi korespondent wojenny. Staje przy zwłokach, wpatruje się w niego, następnie pochyla się, wyjmuje mu z kieszeni czerwony notes i zaczyna wertować. Herczeg i ja wymieniamy na temat korespondenta cichą uwagę, która jest komplementem dla psa. Po czym nie odwracając się, biegniemy dalej.
––
Część pola bitwy to strome zbocze, opadające ku stacji kolejowej. Tutaj nie ma rowów strzeleckich, tylko stanowiska poszczególnych strzelców. Usytuowane jeden obok drugiego, podobne są do na wpół wykopanych grobów, stoi w nich woda po wczorajszym deszczu. To tylko ”Flankensicherung”. Dalej, w dolinie, rozrzucone ubogie chałupy, jedna daleko od drugiej, do każdej przylega nędzny, rzadki sad. Przed chałupami stare drzewa. Teraz w tych lichych chatach mieszkają wraz z końmi huzarzy Jászkun, ale w niektórych widziałem i kobiety. One tu były w czasie bitwy, chociaż wokół domów, w sadach widać wielkie leje po rosyjskich granatach. Drzewa są szokująco poubierane: większość obwieszona kolorowymi przedmiotami, niczym drzewa-maiki u nas, gdzie przybrane wstążkami, barwnymi chustami i papierem zakwitają przed wiejskimi domami w dniu pierwszego maja. Ta węgierska część limanowskich wzgórz pełna jest drzew-maików, młodzi ludzie z Jászság przenieśli tu węgierskie umiłowanie barw, wschodni kult mieszaniny kolorów, przebogatych ozdób; nawet nie zauważają, że teraz, w grudniowym słońcu kwitną drzewa-maiki. Na gałęziach wisi uprząż, błyszczące menażki, kolorowe chustki, które kilka miesięcy temu powiewały przy każdym siodle, niebieski dolman z czerwonym szamerunkiem, uprana bielizna, żółta torba, pasy, biała koszula, manierka, karabin, szabla huzarska wśród szmat – drzewo jest ich pełne. Wszystko, co tylko huzar posiada, wisi na gałęziach. Ile drzew, tylu huzarów. Dalej cały sad takich wojennych maików. Suszy się tam nawet oficerski dolman ze złotym szamerunkiem. Błyszczące, pstre, gęsto ustrojone maiki węgierskie, tu, na dalekiej obczyźnie, kilka dni po najkrwawszej dla Węgrów bitwie… Patrząc z góry widzę cały gaj maików.
Limanowa, grudzień 1914
Po zejściu ze wzgórz, gdzie toczyła się bitwa, o trzeciej dotarliśmy do stacji, na której stoi nasz pociąg. Z kuchni polowej wydano nam obiad w menażkach. Cała oficerska i dziennikarska brać rozsiadła się na stopniach wagonu w cudownym, ciepłym słońcu. Byliśmy głodni i zmęczeni. Ja też usiadłem ze swoją menażką. Założyłem nogę na nogę – i nagle spostrzegłem plamę krwi na czubku buta. Tak się pilnowałem tam, na górze, gdzie musieliśmy chodzić wśród trupów, jednak… Jedna z najgorszych chwil w moim trzydziestosześcioletnim życiu. Robota, którą teraz wykonuję, wydała mi się czymś potwornym, czuję, że jestem gorszy od psa, którego tam na górze odganiano. Ciemna krew, zapewne tego huzara, obok którego przechodziłem z zamkniętymi oczyma. Dookoła mnie ludzie jedzą z apetytem. Odstawiam jedzenie i idę się przejść. Nie wiem, co robić, nie chcę, żeby ktoś zauważył, co się ze mną dzieje, Dochodzę do lokomotywy i widzę, że jakiś oficer myje ręce pod kranem, a maszynista puszcza mu ostrożnie ciepłą wodę. Poczekałem, aż odszedł, a potem długo trzymałem nogę pod kranem; poprosiłem o cieplejszą wodę, Aż zaczęła mnie parzyć, potrzymałem i drugi, żeby maszynista pomyślał, że zmywam błoto. Przypomniała mi się książka, tom nowel pod tytułem „Huzarenblut”. Miała kolorową okładkę, na której widniała dama w kimonie, z wachlarzem. Siedziała na otomanie, a przed nią oficer huzarów w monoklu nalewał szampana. Z wagonu za lokomotywą gapi się na mnie koński łeb. To koń pułkownika Muhra, ordynans zabiera go do Sopronu; pułkownik poległ na wzgórzu, trafiony serią z karabinu maszynowego. Przed wagonem fotograf, zdejmuje dwa konie i stojącego między nimi ordynansa. Jeśli chcę uprawiać ten zawód, muszę się jeszcze przyzwyczaić do wielu rzeczy.
Neusandec, grudzień 1914
Przyjechaliśmy tu z Limanowej na nocleg; spałem z dwoma kolegami u pewnego rzeźnika, razem z całą masą polskich legionistów. Rankiem pomaszerowaliśmy do Starego Sącza, odszukaliśmy „Hotel Szczawnicki”, gdzie niegdyś mieszkaliśmy i gdzie kilka dni po nas wprowadzili się oficerowie rosyjscy. Wysłuchaliśmy – jak zwykle – różnych opowieści: wśród Rosjan byli ludzie kulturalni i chamscy, był taki, który nie zapłacił za lokum, ale był również taki, który dał służącej trzydzieści rubli.
Cała wieś zawalona słomą. Po Moskalach zawsze pozostaje mnóstwo słomy na ulicach, podwórkach, pod bramami, wszędzie; choćby po tym można poznać okolicę odwiedzaną przez Rosjan. Słyszeliśmy, że po ich ucieczce pozostało w Starym Sączu dwudziestu pięciu rosyjskich żołnierzy. Jeden w chwili ucieczki spał na strychu, dwaj następni grali z Polakiem w karty, jednego znaleziono w piwnicy zalanego w trupa, kilku się wałęsało.
Taka wieś lub miasto jest częścią płaskiego świata, niczym mokre litery na papierze; gdy na arkusz wysypu- je się piasek, by osuszyć atrament, przykleja się do niego kilka ziarenek. Gdy taka olbrzymia armia przelewa się przez miasteczko, niektóre jej ziarenka grzęzną po zaułkach. Nocą do tych dwudziestu pięciu jeńców chciało dołączyć jeszcze dwóch; przez cały dzień ukrywali się w lesie, a gdzieś koło północy zgłosili się do wójta. Gdy wójt, w koszuli, ze świecą otworzył im drzwi, tak się przeraził, że zatrzasnął drzwi z powrotem. Ci dwaj, wielce rozczarowani wrócili do lasu i wówczas, gdy maszerowaliśmy do Starego Sącza, wlekli się do Nowego po torach kolejowych, ku zdumieniu chłopów, w pełnym rosyjskim umundurowaniu. Pod Nowym Sączem biwakowały tabory, tam nareszcie udało im się dostać do niewoli.
Idziemy