Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 12
Patrzę przez lornetę, po drugiej stronie doliny, u podnóża sąsiedniej góry, klęczy nad samotnym grobem huzar, obok stoi drugi, modląc się z opuszczoną głową. Jeszcze dalej, na polu spaceruje trzech innych, trzymając się za ręce. Za zboczem, wśród bezlistnych drzew, stoi chałupa. Widać tylko jej czerwony dach. Stamtąd właśnie dobiega cicha, lecz nie smutna, pieśń węgierska. To huzarzy śpiewają. Mówi się tutaj, że śpiewają zawsze, nawet na północy, w Polsce, w wydrążonych w śniegu okopach. Czasem przez całą noc.
To zwycięskie pobojowisko stanowi jakąś ściskającą serce mieszankę, tragiczny pejzaż wywołujący łzy, radosny spokój huśtających się wesołych huzarów, ból, wesoły śpiew, modlitwa, trupy Rosjan spoglądające w niebo, skrzypiące wozy z krwawymi odpadkami, biedni, powaleni na ziemię huzarzy węgierscy, którzy może nawet nie wiedzieli, że tu na limanowskich wzgórzach, wypierając Rosjan ku północy, wywalczyli spokój zatrwożonym węgierskim miastom. Nad tym pejzażem istny cud boży, tu na północy, tuż przed Bożym Narodzeniem, słońce świeci ciepło i jasno.
Limanowa, grudzień 1914
Na wzgórzu rzadki zagajnik. Z jego skraju widok na limanowskie pobojowisko, niczym panorama, wznoszące się łagodnie, nasłonecznione wzgórze, małe zagrody, spokojne doliny, a dalej ośnieżone góry. I dwa kręte pośpiesznie wyryte okopy, niczym dwie olbrzymie, świeże bruzdy. Ciemną smugą ciągną się przez żółtawe ścierniska na przeciwległe wzgórze. Szedłem pod górę między leżącymi poległymi. Na początku jakoś tam było. Do tego stopnia nie znam ludu rosyjskiego, że te obce mi twarze z jasnymi brodami i te obce mundury, obce grymasy robiły na mnie wrzenie, jakby nie były to trupy, lecz tylko Moskale. Do tego czasu nieraz widywałem jeńców rosyjskich i zauważyłem, że odbieram ich w dziwny sposób, jako trupy, które jeszcze stoją i chodzą. Może dlatego, że nigdy dotąd nie widziałem nieboszczyka. A teraz nagle, leżało, na oko z pięćdziesięciu naraz, wszystko Moskale. I w ten sposób być może na zawsze będę sobie kojarzyć pojęcie nieboszczyka z rosyjskim żołnierzem.
Gdy jeszcze byłem między nimi, wspinanie się pod górę szło mi jako tako. Lecz gdy pierwszy szaroniebieski trup popatrzył na mnie z ziemi, skończyło się oglądanie wspaniałego widowiska wojny przez pana literata. Gdyby nie wiedeński malarz batalista, pan Karol Hollitzer, który mnie podtrzymał, nie wiem co by się stało. Za chwilę trzeba było przejść między dwoma huzarami, leżącymi bardzo blisko siebie w kałuży krwi, albo zawracać. Tu musiałem z całą swoją literaturą przystanąć i zamknąć oczy. Pan Hollitzer już przeszedł. Poczciwy człowiek – też całkiem blady – wyciągnął po mnie rękę. Chwyciłem ją i przeszedłem między niemymi huzarami na oślep, jak przez wąską kładkę nad ogromną przepaścią.
Nigdy nie uwierzyłbym, że po bitwie zwycięska strona sprząta pobojowisko. Wyobrażałem sobie, jak inni, że gdy bitwa się kończy, zwycięzcy ścigają pokonanych, okolica uspakaja się, a walki przenoszą się dalej. A tak wcale nie jest. Gdy walczące strony wycofują się z pola bitwy, inne oddziały zwycięskiej armii z największą starannością uprzątają plac boju, niczym salę biesiadną nazajutrz po wielkiej uroczystości. Znalazłem się w środku takiego właśnie sprzątania. Obok mnie, między kolumnami chłopskich wozów, szwendają się żołnierze z pospolitego ruszenia. Dyryguje nimi oficer. Dalej pod lasem odbywa się grzebanie poległych i stawianie krzyży. Tu, po naszej stronie, na skraju lasu leżą sterty starannie poukładanych odpadków bitwy.
Z dołu, posapując wdrapuje się na górę Austriak z pospolitego ruszenia, cały obwieszony różnymi przedmiotami. Idzie wzdłuż tych stert i do każdej dorzuca coś, co do niej należy. Wynotowałem te zebrane rzeczy po kolei, jak leżały: oddzielnie broń rosyjska, oddzielnie nasza, rosyjskie skrzynki po amunicji, na osobnej kupie kawałek zgubionego pasa i wyroby ze skóry, oddzielnie wysoka góra rosyjskich menażek, sterta rosyjskich chlebaków i znów osobno stos amunicji zwykłej, a obok góra taśm z nabojami do karabinów maszynowych. Sterta z samych ładownic, cała góra poduszek. Rosjanie wszędzie rabują pościel, bo robią z nich legowiska w okopach. Była też duża sterta jasnych, kwiecistych, ordynarnych koców flanelowych, przywiezionych z domu przez rosyjskich żołnierzy z pospolitego ruszenia. Sterta szmat: chusty, materiały opatrunkowe, szaliki, onuce. Sterta karabinów huzarskich, którym brak kolb. Na oddzielnej kupie leżą tysiące wyciorów karabinowych. Potem góra krzywych noży rosyjskich, obok pochwy do naszych bagnetów. Cały stos opasek z dziwnymi rosyjskimi napisami. Sterta krótkich łopatek rosyjskich, ułożonych porządnie w czworoboki, kwadratowe płachty brezentowe, dokładnie złożone. Oddzielnie lepsze gatunkowo sztućce oficerskie. Olbrzymi stos bębnów z drutem kolczastym. Setki rosyjskich bagnetów o czterech ostrzach zakończonych rylcami. Sterta rosyjskich noży saperskich z zębatym ostrzem. Wielka kupa grubych, brązowych koców. Duża sterta czapek rosyjskich, czapki huzarskie. Na końcu mniejsza sterta, czapki zimowe i baszłyki, obok góra zapisanych papierów. Na polu bitwy zbiera się nawet papiery.
W korespondencjach wojennych czytałem o listach znalezionych na polach bitew. Ich fragmenty ukazywały się w gazetach. Zawsze odnosiłem się do nich z rezerwą. Myślałem, że to irytujące, sentymentalne kłamstwo, teraz zaś dowiedziałem się wszystkiego. Kieszenie poległych są urzędowo przeszukiwane, przedmioty wartościowe i pieniądze przekazuje się rodzinom. Z przeszukiwanych kieszeni wypadają naturalnie listy. Każdy je nosi. Tu się depce po listach. Trzydziestu nie przeczytałem, do trzydziestego pierwszego muszę zerknąć, bo wisi między gałęziami na krzaku, zwrócony zapisaną stroną ku mnie. Przede mną idzie kapitan Miakich, on go podniósł, nie miał serca rzucić z powrotem na ziemię, delikatnie położył na krzaku, czytam: „… uważaj na nogi, trzymaj je w cieple, wiesz, że zawsze miałeś kłopoty z nogą. Albo może pokaż doktorowi”. Pan redaktor Waldmman z Galicji tłumaczy mi list rosyjski: „… myślimy o Tobie w naszym dalekim, białym świecie… Całujemy twój różowy policzek, twoje słodkie usta. Kochający staruszkowie, ojciec i matka”. Pan Waldmman chowa list do portfela. Rzut oka na drugi list, widzę tylko jedno słowo: „ „Jászapáti”1. Zwycięski oddział, który tutaj walczył, składał się z huzarów Jászkun. Dolna część pola bitwy, od kotliny do połowy zbocza jest posprzątana.