Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница 14
Gdy już minęliśmy rannych, droga nagle skręciła. Przechodzimy pod nasypem, w lewo, na polu widać ślady walki. Okop strzelecki ciągnie się przez chłopskie grunty.
Za rowem, pod nasypem dziewięć stanowisk dla pojedynczych strzelców. Rów jest niegłęboki i niezbyt długi. Ze sto kroków za nim dziewięć dziur, a przed nimi dziewięć kopców. Wszystko to jest własnością ubogiego polskiego chłopa. Walka już ucichła, Stary i Nowy Sącz pełne są naszych żołnierzy, Rosjan odrzucono o czterdzieści kilometrów. Teraz biedny chłop sam, z łopatą w rękach, bierze się do zasypywania okopu. Połowę już uporządkował, teraz stoi na środku pola i ociera pot z czoła.
Dużo myślałem o tym, jak pola bitew przemieniają się z powrotem w ziemię uprawną. Teraz tutaj było mi dane widzieć tę przemianę. Dla mnie chwila, w której chłop leczy ziemię, jest najbardziej historyczną ze wszystkich historycznych chwil. Nie, nie robię z nim wywiadu, tylko patrzę na niego od strony szosy. Za pomocą łopaty spycha ziemię z nasypu, ciągnącego się wzdłuż strzeleckiego rowu. Gdy już zasypie kawałek, udeptuje ziemię. Potem znów wbija łopatę w nasyp.
Skąd przyszedł? Kiedy przyszedł? Gdzie był, gdy tutaj żołnierze mordowali się wzajemnie? Skąd się dowiedział, że już się skończyło. Czy żal mu swojej ziemi?
Pochylony, pocąc się, usuwa ślady wojny. Wygładza ziemię, zaszywa długą, bolesną ranę zadaną jej przez żołnierzy, którzy stąd odeszli. Latem – czy to możliwe? – będą stać tu już łany. Chłop popłakuje przez całą bitwę gdzieś w piwnicy, a gdy wszystko ucichnie, wychodzi i z ojcowską troską leczy swoją ubogą ziemię. Przeistacza okopy. To wąskie, krwawe koryto męki, strachu, płonącej ekstazy staje się znów łagodnym polem ornym. A gdy je znowu zranią, on je znów przeistoczy. Jego wielka, egoistyczna miłość do brunatnej ziemi jest naturalna niczym zwierzęcy instynkt. Nie mogę oderwać od niego oczu.
Między okopem a dziewięcioma stanowiskami dla pojedynczych strzelców jest grób, na nim cieniutki krzyż. Jest na jego ziemi. Co z nim będzie? Jak będzie wyglądać jego przeistoczenie?
Saybusch, grudzień 1914
Idziemy w stronę domu. Wczoraj po południu w Nowym Sączu otrzymaliśmy rozkaz: mamy zebrać się punktualnie o piątej przy wysadzonym moście, który teraz jest końcem linii kolejowej, tutaj przyjeżdża po nas lokomotywa z kilkoma wagonami. O piątej deszcz lał jak z cebra, było ciemno, niczym w ponurą, jesienną noc, tylko pochodnie saperów świeciły od strony rzeki, gdzie nieprzerwanie trwała odbudowa mostu. Na kolejowy nasyp wchodzą, jedna po drugiej, ciemne postacie. Jest już i podpułkownik, nasz przewodnik. Pociąg nie nadchodzi. Woda leje się za kołnierze, na uszy, plecy. Jest ciemno i zimno. Mija półtorej godziny. Pociąg nie nadjeżdża. Decydujemy się wyjść mu naprzeciw, do najbliższej budki dróżnika. Pochód maszeruje po ostrych kamieniach nasypu. Za moimi plecami ktoś mówi, że być może Rosjanie przecięli linię kolejową, front od północy biegnie równolegle do torów. Dyskusja, niemożliwe, aby przerwali tę linię. Nagle całe towarzystwo przystaje. Ktoś usłyszał działo. Nasłuchujemy, nic. Deszcz głośno bębni po kamieniach. Docieramy do budki, jest opuszczona. Jeszcze nie wrócił stróż, który stąd uciekł. W środku, w małej izbie, tłoczymy się w czterdziestu. Błyskają elektryczne latarki. Pan N. ma półmetrową gromnicę, zapala ją. Jesteśmy przemoknięci, czekamy. Kilku oficerów stoi na zewnątrz, chcą zatrzymać pociąg, gdyby się pojawił. Jeden z nich wchodzi z wiadomością, że znowu słychać działa. Wychodzę, długo nadsłuchuję, rzeczywiście coś dudni, może armata z bardzo daleka, ale prawdopodobnie to saperzy, rzucają belki na żelazny most.
Z daleka ich pochodnie błyszczą jak małe, czerwone punkciki. Obok domku dróżnika na nasypie budka z telefonem, w oknie światełko. Wchodzimy, w środku przy świecy dwaj członkowie naszej grupy, telegrafista i fotograf. Podsłuchują, trzymając słuchawkę. Telefon jest uszkodzony, nie można rozmawiać, ale słychać każde słowo, wypowiadane w pomieszczeniu najbliższej stacji. Rozmowa w jakimś obcym języku, fotograf rozumie i mówi, że rozmawiają o nas. Pst! Pst! Robi gest, żebyśmy milczeli. Trzyma słuchawkę przy uszach i wybałusza oczy. Czekamy. Mówią – opowiada potem, – że przychodził do nich sierżant z żandarmerii polowej w celu przyśpieszenia pociągu dla nas. Jeden głos mówił: „czekają na nasypie, w deszczu”. Drugi głos odpowiadał: „Niech czekają do jutra, ja o żadnym pociągu nic nie wiem”. Inny głos: „czy nie należałoby ich zawiadomić?” Ktoś odpowiadał: „nie”. Potem wybuch salwy śmiechu.
Znowu wychodzimy na deszcz. Na wzgórzach żołnierze sygnalizują coś światłami. Na każdym wzgórzu pięć, sześć ruchliwych świecących punktów. Następne pół godziny. Wreszcie, bardzo daleko, na nasypie pojawia się mocne światło. Nadjeżdża lokomotywa. Stoimy wszyscy, ze czterdziestu, na szynach, czterdzieści latarek macha w kierunku lokomotywy, żeby ją zatrzymać. Wspinamy się do pociągu. W moim wagonie drzwi wciąż oberwane. Konduktor jest na przedzie, przy lokomotywie, znów nie wita nas, nie rozmawia z nami. Pociąg rusza z powrotem, nie jest oświetlony, na składanych stolikach palą się świece. Kiedy wyciągamy kolację, pociąg zatrzymuje się w Limanowej. Nie mamy wody do picia, ale żołnierze mówią, że tu na stacji jest świetna woda ze studni. Wyglądam przez połamane drzwi, stacja jest zupełnie opuszczona, w oknach nie ma światła. Żołnierze w ciemnościach ciągną wodę ze studni. Potwornie pada, deszcz łomoce o dach, wieje nieprzyjemny wiatr. Stacja leży w dolinie. Nad nią czarne wzgórze, gdzie przedwczoraj w południe chodziliśmy wśród poległych. Jak ciemno musi tam teraz być. Wielkie zbiorowe mogiły, w jednej dwudziestu dwóch huzarów węgierskich, w drugiej czterdziestu Rosjan. Masa wody deszczowej leje się na wzgórze, przenika wszystko, zmywa krwawe błoto, po którym chodziliśmy. Słychać jak leje, cieknie, spływa, kropi z każdego wzgórza. Wieje wiatr. Pan Bóg teraz w gnie- wie myje to wzgórze. W ciemności skrzypi kołowrót, gdy dwaj żołnierze ciągną wiadro w górę. Wracam. W przedziale pali się maszynka spirytusowa, panowie podgrzewają konserwy, a Niemcy dyskutują o tym, jak według prawa międzynarodowego traktować korespondenta wojennego, jeśli dostanie się on do niewoli i znajdą u niego rewolwer. Dwaj żołnierze, szczęśliwi, przynoszą w wielkich butlach ohydną wodę studzienną. Pociąg rusza. „A więc nie należy nosić rewolweru” – mówi dziennikarz szwajcarski. „No wie pan – odpowiada Austriak – „w takiej bezludnej okolicy?”. Dyskusja nie interesuje mnie, drżę w kącie z zimna. Nie tylko moje ciało dygoce, czuję jak wszystkie rozpacze całego świata dygocą we mnie tak, że aż drży całe moje życie, teraz już zupełnie straciłem umiejętność wydawania sądu o wszystkim i nie wiem, czy po tym, co zobaczyliśmy, będziemy się kiedyś jeszcze w życiu śmiać? Gmerają przy maszynkach spirytusowych, gotują, grzeją, jeden z panów chce mi podać szklankę. Oni nie zauważyli, na jakiej stacji staliśmy, mówią, że to z mojej strony histeria i głupota, że nie piję