Zatraceni w rozkoszy. Jillian Burns

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zatraceni w rozkoszy - Jillian Burns страница 4

Zatraceni w rozkoszy - Jillian Burns

Скачать книгу

jakby ważyła nie więcej niż piórko. Przed sobą miała szeroką pierś, tak blisko, że czuła lekki – i przyjemny – męski zapach. Jego palce były tuż pod jej piersiami. Jej oddech się rwał. Podniosła na niego wzrok.

      Mężczyzna zwilżył wargi.

      – Musimy iść. – Zabrał ręce i cofnął się.

      No tak, uprzytomniła sobie. Przecież jest brudna. Ma zabłocone ubranie, rozdartą spódnicę. Zgubiła obcas.

      Jak w ogóle mogła w tym momencie myśleć o czymkolwiek, co ma związek z seksem?

      Poza tym on wciąż nie odpowiedział na jej pytanie.

      – Przyjedzie po nas dżip albo przyleci helikopter, prawda?

      – Jasne – odrzekł bez wahania.

      Sięgnął do szczelnie zamykanej kieszeni na nogawce spodni i wyjął tubkę maści.

      – To na moskity.

      Trochę za późno. Na jej rękach i nogach widniały już ślady ukąszeń. Kiedy smarowała maścią skórę, wziął od niej butelkę i wsunął do drugiej kieszeni na nogawce.

      – Musimy oszczędzać wodę.

      – A… jak długo?

      – Chodźmy – powiedział, ruszając przed siebie.

      Zdusiła lęk i poszła za nim.

      – Obiecuję, że nie wpadnę w histerię, jeśli powie mi pan prawdę.

      Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił.

      – Musimy przejść około dziesięciu kilometrów do zapadnięcia nocy. Wolałbym nie iść po ciemku.

      Gabby wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Obiecała, że nie wpadnie w histerię.

      – Nie… wyjedziemy stąd dzisiaj?

      – Helikopter będzie na nas czekał o świcie. – Zamrugała, powstrzymując łzy. – Naprawdę musimy się pospieszyć.

      – W porządku. – Skinęła głową.

      – Jeśli nie będzie pani nadążała, proszę dać mi znać.

      – Tak, proszę pana.

      – Clay.

      – Słucham?

      – Proszę mi mówić Clay.

      – Aha. – Mężczyzna pewnie uznał, że wolno myśli. Dotknęła medalika na łańcuszku, prosząc o szczęśliwy powrót do domu. Abuelita podarowała jej ten srebrny medalik na pierwszą komunię świętą. Gabby zawsze znajdowała w nim pocieszenie.

      – Pani Diaz? – Zobaczyła jego zatroskaną twarz. – Musimy się pospieszyć.

      – Tak. – Zmusiła się do uśmiechu. – Proszę mi mówić Gabby.

      Clay nie mógł się zdecydować, czy ma do czynienia z najodważniejszą kobietą cywilem, jaką spotkał, czy najbardziej szaloną. Może jedno i drugie.

      Na przykład ten jej uśmiech. Po tym, co jej właśnie oznajmił, powinna raczej wyrazić niezadowolenie. Przetrwanie nocy w dżungli to nie lada wyzwanie. Tymczasem ona się uśmiechnęła. Została porwana, postrzelona, pogryziona przez moskity, podrapana przez gałęzie i uśmiecha się tak słodko?

      Mimo wszystko od czasu do czasu oglądał się na nią. Jej cienka bluzka była przyklejona do ciała, prześwitywał przez nią prosty biały biustonosz. Wargi miała stworzone do całowania. Poza tym była zaokrąglona we właściwych miejscach. Bandażując ją, musiał bardzo się pilnować. Nagle za plecami usłyszał stłumiony pisk i natychmiast się obejrzał. Kobieta wzdrygnęła się i odpędziła chrząszcza, który wylądował na jej piersi. Wargi jej drżały. Szli już jakąś godzinę, a ona, choć dzielnie dawała sobie radę, wyglądała na skonaną. Musi czymś odwrócić jej uwagę.

      – Skąd pochodzisz, Gabby? – spytał, odgarniając liście paproci.

      – Z Teksasu. Rio Grande Valley. A dokładnie z San Juan, małego miasteczka tuż za Corpus Christi.

      – A jak trafiłaś do bankowości?

      Wydawała się skrępowana jego ciekawością.

      – Kocham matematykę. Na Twitterze nazywam się nawet zapalonym analitykiem bankowym.

      Brnąc przez gęste poszycie, słuchał jej paplaniny. Słyszał w jej głosie dumę, kiedy mówiła o college’u. Zdobyła stypendium Uniwersytetu Corpus Christi. Miała licencjat z matematyki i statystyki. Potem zdobyła tytuł magistra finansów na Uniwersytecie w San Antonio. Jezu, magistra? On ledwie skończył szkołę średnią. Gdyby nie zdał testu przydatności do służby w wojsku, nie wiadomo, jaki los by go czekał. Wiedza akademicka nie była jego mocną stroną.

      – A ty? – spytała zadyszana.

      – Co ja? – Chce wiedzieć, czy gość, który ratuje jej życie, ma dyplom?

      – Skąd pochodzisz? Chyba z południa, prawda?

      – Tak. Z Talladegi w Alabamie. Mamy tam najdłuższy i najszybszy tor wyścigowy i Święto Dżemu Brzoskwiniowego.

      Czy w jego głosie usłyszała gorycz?

      – Święto Dżemu Brzoskwiniowego? To chyba dobra zabawa.

      Dobra zabawa? Nic, co wiązało się z domem, nie brzmiało dla niego zabawnie. Chociaż, skoro już o tym mowa, nawet nieźle wspominał, jak siedział ojczymowi na barana i obserwował paradę. Jak złapał cukierka, którego rzuciła piękna Królowa Brzoskwini. Jak dał go młodszej siostrze, a ona spojrzał na niego z takim uśmiechem, jakby był jej bohaterem. No i faktycznie co jakiś czas musiał odgrywać rolę jej bohatera.

      – Clay? Coś nie tak?

      Wspomnienia wywołały ucisk w piersi. Nie mógł sobie teraz pozwolić na dekoncentrację. Odchrząknął.

      – Nie, nic. – Zerknął na zegarek. Niedobrze, dziewiąta pięćdziesiąt. A oni przeszli ledwie dwa kilometry. Kobieta z trudem dawała radę. Słyszał jej ciężki oddech. Wilgoć nie ułatwiała marszu. A ona pewnie niewiele jadła, jeśli cokolwiek, w ciągu minionych dwóch dni.

      – Odpocznijmy chwilkę – powiedział.

      Kiedy z ulgą usiadła na leżącej na ziemi grubej gałęzi, zrzucił plecak i wyjął proteinowy batonik i butelkę wody.

      – Proszę.

      Wzięła je ochoczo. Clay otworzył swoją metalową butelkę i wypił spory łyk wody, przyglądając się kobiecie, wypatrując oznak bólu czy zmęczenia.

      Nie była wysoka, za to dość wytrzymała.

Скачать книгу