Kopciuszek w Singapurze. Monika Hołyk-Arora
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kopciuszek w Singapurze - Monika Hołyk-Arora страница 6
– Tak dużo czasu nie mam. Za dwa tygodnie muszę wracać do Polski…
– No tak, kobieta sukcesu, na którą już czeka kolejne poważne zlecenie…
– Niekoniecznie, ale z pewnością rodzina, przyjaciele i nowe możliwości, które dopiero co otwierają się przede mną.
No co? Przecież nie skłamałam! Nie miałam obowiązku tłumaczyć nieznajomemu mężczyźnie, iż jestem bezrobotną bez większych perspektyw na zatrudnienie!
– Z każdą chwilą zaskakuje mnie pani coraz bardziej. Muszę przyznać, iż absolutnie nie czuję się winny zniszczenia telefonu, bo właśnie dzięki temu miałem okazję panią poznać.
Zachichotałam nerwowo, nie bardzo wiedząc, jak odpowiedzieć na tak jawną prowokację.
– Mam nadzieję, iż podobny sposób zawierania znajomości nie jest powszechnie praktykowany w tym mieście. W kolejce do zniszczenie mam bowiem jedynie swój sprzęt fotograficzny…
– Proszę mi wierzyć, jestem w tym względzie zupełnie wyjątkowy!
– Nie wątpię, panie Collins, nie wątpię – rzekłam, pochylając się nad filiżanką kawy.
Cisza, która nagle zapanowała przy naszym stoliku stała się dojmująca, ale też w dziwny sposób komfortowa. Milczenie z tym ekscentrycznym człowiekiem było równie miłe, co niecodzienna rozmowa.
– Czy interesuje się pani sztuką? – zmienił nagle temat.
– Oczywiście! Myślę, że każdy człowiek posiadający chociażby elementarne wykształcenie, powinien posiadać wyrobione zdanie na temat poszczególnych epok i artystów. Niestety moja wiedza ogranicza się głównie do kontynentu europejskiego, na którym przyszło mi mieszkać.
– To żaden powód do wstydu. Da Vinci, Matisse czy Picasso wywodzili się właśnie stamtąd. W przeszłości Azji trudno znaleźć artystów, których imiona zachowały się do dziś. Nie mniej jednak nasze dziedzictwo jest równie zachwycające, co europejskie, chociaż przyjęło zupełnie odmienną formę. Gdyby nie późna pora, chętnie pokazałbym pani pobliskie Muzeum Cywilizacji Azjatyckich.
– Dziękuję za podpowiedź, z pewnością odwiedzę je któregoś dnia przed wyjazdem.
– Cieszę się, iż mogłem coś doradzić. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu, ale zawsze staram się być na bieżąco z aktualnymi wystawami, wydarzeniami kulturalnymi i imprezami artystycznymi.
Dłuższą chwilę, a może i kilkanaście, dyskutowaliśmy o sztuce we wszystkich jej przejawach, wymieniając się opiniami i nazwiskami młodych twórców, którzy dopiero zyskali szansę na zaistnienie w świadomości szczerszego kręgu odbiorców. Zaskoczyła mnie jego dogłębna znajomość tematu, która, w moim przekonaniu, była efektem wzmożonej aktywności na polu artystycznym.
– A właśnie – szepnął w pewnej chwili – przypomniałem sobie pewien szczegół związany z pani krajem. Dzwon pochodzący z pewnego polskiego żaglowca, nazwy niestety nie pamiętam, został jakiś czas temu umieszczony w jednym z tutejszych parków.
Zrobiło mi się naprawdę głupio, nie miałam bowiem pojęcia, o jakim statku może być mowa. W żadnym z czytanych przeze mnie dzienników nie znalazłam wzmianki o podobnym zdarzeniu.
– O, to ciekawostka godna wyjaśnienia. Poszukam informacji z Internecie i mam nadzieję, iż uda mi się odnaleźć tę niewielką pamiątkę.
Zerknął na swoją filiżankę i niedopitą, mocno już przestudzoną kawę. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z nieuchronnie kończącego się spotkania.
– Ma pani ochotę na coś jeszcze? – zapytał, prawdopodobnie bardziej ze względu na maniery, niż przez chęć przedłużenia naszego małego, nieplanowanego tête-à-tête.
– Nie, dziękuję. Myślę, że wystarczająco dużo czasu skradłam z pana grafika, zresztą Singapur nocą czeka, aż w końcu uwiecznię go na zdjęciach.
Zaśmiał się delikatnie, co sprawiło, iż jego oczy znowu stały się małe, jakby celowo je zmrużył.
– No tak, nie da się długo utrzymać w miejscu pracoholiczki ogarniętej szałem twórczym.
– Ani pracoholika, który nawet w godzinach wieczornych gna gdzieś przed siebie w garniturze – odgryzłam się natychmiast, nie chcąc pozostać dłużną w tej niewinnej licytacji przyjaznych złośliwostek.
– Touche! Złapała mnie pani na gorącym uczynku! Ale na swoje usprawiedliwienie mam fakt, iż śpieszyłem się do domu z ostatniego służbowego spotkania i po prostu nie mogłem przeoczyć szansy na wieczór z tajemniczą fotograficzką z odległej Europy.
Nie mogłam nie wybuchnąć śmiechem, wywołanym przez jego pochlebne, na wpół flirciarskie stwierdzenie, które miło połechtało moje ego.
– Jest pan po prostu niemożliwy! – zbeształam go lekko, po chwili delaktowania się jego słowami.
– Staram się, jak mogę – przyznał, dając kelnerce znak, iż chciałby otrzymać rachunek za swoje zamówienie.
Kiedy usłużna dziewczyna podała wydruk z kasy, ukryty w ozdobnym pudełeczku, zarówno ja, jak i on w tym samym momencie sięgnęliśmy po nie.
– Raczy pani sobie żartować – upomniał mnie szybko – to ja zapraszałem na kawę i nie pozwolę, by to pani regulowała rachunek.
– Ależ…
– Nie ma żadnego „ależ” – rzekł, chowając do puzderka zwitek banknotów – teraz oferuję pani niepowtarzalną okazję na krótki spacer po Boat Quay. Oczywiście w moim towarzystwie!
Jego słowa kompletnie mnie rozbroiły.
– Nawet nie wiem, gdzie znajduje się to miejsce – przyznałam szczerze, ciesząc się, iż wieczór jeszcze nie dobiegł końca.
– Zaraz się pani przekona. Niestety w okolicach Hotelu Fullerton będę zmuszony już się pożegnać. Wcześnie rano muszę biec do pracy…
– Powiedział szef! – dodałam, zabierając torbę ze sprzętem.
Ciężki futerał nagle poszybował w powietrzu i spoczął na ramieniu niezwykłego mężczyzny, który z pewnością na zawsze kojarzyć mi się będzie z magicznym wieczorem w Singapurze.
– Poniosę ją chwilę – stwierdził niespodziewanie – odnoszę wrażenie, że jest dla pani zbyt uciążliwa.
– Kwestia przyzwyczajenia, zresztą to słodki ciężar. Składają się na niego jedynie najdroższe mi rzeczy.
Uśmiechnął się, puszczając mnie przodem i mrucząc coś pod nosem w niezrozumiałym dla mnie języku.
Krótką chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do wątłego światła tropikalnej nocy. Gdy wreszcie udało mi się zacząć rozróżniać poszczególne elementy otoczenia, straciłam dech na widok otaczającego nas piękna.