Świetlany mrok. Krzysztof Bonk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Świetlany mrok - Krzysztof Bonk страница 10

Świetlany mrok - Krzysztof Bonk

Скачать книгу

były stalą, podobnie jak łeb i grzbiet.

      Kegen niepewnie wyciągnął szablę, po czym, nie dowierzając własnym oczom, padł plackiem na ceglaną nawierzchnię. Na linię murów nacierała chmara czegoś, co okazało się nie ptactwem, lecz skrzydlatymi monstrami, przypominającymi gigantyczne nietoperze.

      Kilku żołnierzy poszło w ślady swego kapitana, szukając schronienia z brzuchem przy podłożu. Reszta posłała w powietrze chmurę włóczni. Rozdarł się przeraźliwy skrzek, a zaraz potem rozległy się ludzkie krzyki. Skrzydlate bestie dosięgły murów twierdzy. Kegen obserwował, jak kilku zbrojnych zostaje zepchniętych i spada na dziedziniec Blasku. Paru uniosły w szponach latające potwory. Wtem monstrum spadło wprost na Kegena. Zszokowany kapitan wypuścił szablę i chwycił w tułowiu pokrytego futrem przeciwnika. Przechylił go na bok i starał się od niego odepchnąć. Przerażony, nawet nie próbował dobyć noża. Naraz zauważył, że bestia, z którą się mocował, była już konająca. Z jej piersi sterczała wbita włócznia.

      Ciężko oddychając, Kegen ukląkł i się rozejrzał. Na murach pozostała zaledwie garstka ludzi, a w górze dostrzegł te skrzydlate dziwadła, które wzbiły się wysoko w powietrze.

      – Odwrót… – jęknął, zdając sobie sprawę, że nie przetrwają kolejnego natarcia. Pognał pędem po schodach na dół, na główny plac twierdzy, a za nim reszta ocalałych ludzi.

      Kiedy przebiegali przez dziedziniec, z dziką furią, przy wtórze głośnego trąbienia, roztrzaskane zostały bramy Blasku. Wpadając do wewnętrznych pomieszczeń twierdzy, Kegen usłyszał za sobą wojenne okrzyki Artów. Ogarnął go lęk tak silny, jak nigdy w jego dość przewidywalnym dotąd życiu. Na pełnym biegu dotarł do zbrojowni. Otworzył masywne drzwi i wskoczył do środka, a za nim grupka żołnierzy.

      – Zamykać, natychmiast! – rzucił do podkomendnych, wycofując się na tyły pomieszczenia. Opadły potężne zasuwy i wrota zostały zaryglowane. Za nimi dało się słyszeć głośne dudnienie pięściami i błagalne krzyki pozostałych uciekinierów. Przerodziły się one w nieludzkie wrzaski. Potem zapadła śmiertelna cisza.

      Ocaleni żołnierze spuścili z rezygnacją głowy. Także Kegen patrzył posępnie w podłogę. Wciąż jeszcze nie do końca docierało do niego to, co się wydarzyło. Wszystko rozegrało się tak niesamowicie szybko. Kapitan odnosił wrażenie, że kiedy rozgrywa się walka o własne życie, toczy się ona jakby poza czasem.

      Rozbity oddział przywołały do rzeczywistości dźwięki toporów, odbijających się z łoskotem od drewnianych drzwi zbrojowni.

      – Już po nas… – wyszeptał trwożnie ku drzwiom jeden z żołnierzy, jakby prosząc je, aby nie ustępowały pod nawałnicą toporów. Te jednak ulegały i pierwsze stalowe ostrza zaczęły się przebijać na wylot.

      Kegen spoglądał na to zrezygnowany. Chociaż znajdował się w zbrojowni, której ściany zdobił różnorodny oręż, czuł się bezbronny. Podobnie jego żołnierze opuścili nisko broń, jeśli w ogóle ją posiadali. Wszyscy jak jeden mąż, zahipnotyzowani strachem, śledzili tylko przedzierające się przez drzwi stalowe ostrza.

      Nagle, pod wpływem potężnego uderzenia, wzbiła się w powietrze chmura drzazg i desek. Droga do wnętrza zbrojowni stanęła otworem. W miejscu, gdzie dopiero co znajdowały się drzwi, pojawił się łysy karzeł. Nad nim stanął jasnowłosy zwalisty mężczyzna z okutym żelazem młotem bojowym.

      – Kegen de Szon! Żywy czy trup?! – rzucił piskliwie karzeł. W odpowiedzi żołnierze odstąpili od kapitana, pozostawiając go na końcu sali samego.

      – To ja… – odparł słabym głosem Kegen. I tak nie byłby już w stanie ukryć swej tożsamości. Karzeł warknął do niego:

      – Tup, tup, za mną.

      Kapitan posłusznie podszedł do niego na drżących nogach. Karzeł pokazał mu drogę na dziedziniec, prosto między dwoma szpalerami półnagich Artów. Kegen wykonał polecenie. Naraz usłyszał za sobą błagalne krzyki. Przystanął. Głosy za jego plecami ustały równie gwałtownie, jak się pojawiły, a on otrzymał potężne klepnięcie w plecy, od którego zatoczył się do przodu. Ruszył dalej. Przeszedł przez dziedziniec twierdzy i jej zniszczoną bramę.

      Gdy wyszedł na otwartą przestrzeń, skierowany został wraz z eskortą w stronę mroku. Wtedy zdał sobie sprawę, że był zapewne jedynym z garnizonu Blasku, któremu dane było przeżyć ten morderczy najazd. Ta myśl wlała w jego serce nadzieję, że skoro nie został zabity od razu, to najpewniej go porwano. Zapewne dla okupu. Lekko się uśmiechnął. Dlaczego od razu o tym nie pomyślał, tylko snuł wizje swego rychłego końca? Widocznie dla Artów to on był tą wartością, dla której zdecydowali się zaatakować twierdzę. W końcu dla okupu uprowadzono mu również żonę. Stało się to właśnie nieopodal tego miejsca, kiedy jechała go odwiedzić.

      Wobec tych nowych przemyśleń paraliżujący go strach zaczął ustępować poczuciu wstydu. Domyślał się już, że dane mu będzie zachować życie. Lecz pojawiło się ryzyko utraty czegoś niemal równie cennego. Ostatni, niefortunny ciąg wydarzeń mógł bardzo negatywnie wpłynąć na jego dalszą polityczną karierę. Najpierw udowodniono mu udział w morderstwie wysoko postawionego kupca. Potem porwano mu żonę. Teraz z kolei sam stał się ofiarą porwania. Ponadto nie obronił twierdzy i stracił wszystkich ludzi. Po tym gorzkim podsumowaniu Kegen ponuro zwiesił głowę. Jak tak dalej pójdzie, zamiast wpływowym mężem stanu będzie zakałą rodziny.

      Gdy dotarli do granicy mroku, karzeł dał znak, aby wszyscy się zatrzymali. Olbrzymi jasnowłosy mężczyzna związał Kegenowi za plecami ręce. Uczynił to tak silnie, że wżynające się w nadgarstki rzemienie sprawiały jeńcowi ból. Następnie karzeł splunął na wilgotną glebę i zwrócił się do skrępowanego mężczyzny z pogardą .

      – Na kolana i całować rodzimą ziemię, z języczkiem. Zrób to z uczuciem, bo twoja szlachecka kończyna nigdy więcej tu nie postanie, Kegenie de Szon!

      – Chcę z nią porozmawiać, otwórzcie drzwi – oznajmiła strażniczkom Elea. Te rozchyliły kryształowe wrota do pokoju Waltari.

      Elea weszła do pomieszczenia i udała się do stojącej pod oknem kobiety. Popatrzyła na jej smukłą, zgrabną sylwetkę, bardzo jasne, długie i proste blond włosy, opadające swobodnie po bokach na szczupłą twarz. Spojrzała w przenikliwe, błękitne oczy. Uśmiechnęła się i złożyła na jej wąskich ustach pocałunek. Nawet ona, Elea, potrzebowała czasem w świątyni kogoś bliskiego.

      – Dobrze się spisałam? – zapytała obdarowana pocałunkiem kobieta.

      – Jak zwykle doskonale – odpowiedziała Elea, śląc kolejne kuszące uśmiechy. – Gdybyś nie była jedną z najwyższych kapłanek, śmiało mogłabyś pretendować do miana primadonny na deskach cesarskiego teatru.

      – Ale wtedy nie byłoby mnie tu z tobą… – Waltari kokieteryjnie musnęła rozmówczynię opuszkami palców po policzku i dodała z udawanym strachem w głosie: – Choć z tą groźbą odcięcia mi mego języka trochę, kochana, przesadziłaś. Wiesz, co potrafię ci dać za jego sprawą…

      Po tym wyznaniu kobiety wybuchły tłumionym rękoma śmiechem. Następnie Elea spojrzała na zamknięte drzwi i zwróciła się do Waltari ściszonym głosem:

      – Dzięki

Скачать книгу