Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 14
Dopiłem resztkę drinka, wstałem, założyłem kurtkę i buty.
– Dziękuję – powiedziałem, stając przy drzwiach. – Za wszystko.
– Idź już – powtórzyła. – Idź, póki jeszcze cię nie proszę, żebyś został.
Następnego dnia wstałem wcześnie, w zaskakująco dobrym humorze. Groźba związana z ludźmi Gecko i McFarlanem, który szukał dodatkowego piona w swojej prywatnej partii szachów, bynajmniej mnie nie opuszczała. A jednak rozmowa z Aainą i to niezwykłe iskrzenie, które jej towarzyszyło, pozwoliły mi przeżyć swoiste katharsis, nabrać dystansu.
Zaraz po śniadaniu usiadłem na łóżku z pustym zeszytem i ołówkiem w dłoni. Zacząłem rysować.
To było najfajniejsze przedpołudnie od bardzo, bardzo dawna.
S.I.mon nie dawał mi się we znaki. Od śniadania – a nawet od poprzedzającej je kąpieli – przyjąłem nową taktykę: wszystko robiłem sam. Sam gotowałem, sam prałem ciuchy, sam je prasowałem. Sam robiłem zakupy. Na razie, odpukać w niemalowane drewno, działało. SI nie uprzykrzała mi życia, po cichu zajmując się domem.
Po obiedzie zadzwoniłem do Aainy, ale niestety nie mogła ze mną długo rozmawiać. Dowiedziałem się tylko, że rano miała takiego kaca, że spóźniła się do pracy i teraz musi zostać dłużej.
Pocąc się jak uczniak przed pierwszą randką, zapytałem, czy nie chciałaby przypadkiem spotkać się wieczorem.
– Nie mogę. Muszę pojechać do Providence. Stary klient się przeprowadza.
Z merdającego ogonem owczarka zamieniłem się w basseta zamiatającego uszami po ziemi.
– To jest ten moment – dodała Sengupta, trochę rozbawiona, trochę zniecierpliwiona – kiedy pytasz mnie, czy w takim razie będę miała czas jutro. Tak, będę miała. Zadzwonię później.
Rozłączyła się, a ja zacząłem skakać z radości.
– Stara miłość nie rdzewieje – zauważył niby mimochodem S.I.mon.
– Co masz na myśli?
– Panienka Sengupta coś szybko się tobą zainteresowała, Dave. Nie jestem ekspertem od ludzkich zwyczajów godowych, ale zbyt szybko, jeśli wziąć pod uwagę twoją, wybacz, dość przeciętną fizjonomię. Chyba że kogoś jej przypominasz.
– Co? Niby kogo?
– Słyszałeś kiedyś, Dave, że niedaleko pada jabłko od jabłoni?
Zamurowało mnie.
– Brian? Przypominam jej Briana?
– Cóż, pewne podobieństwo istnieje. Oczywiście jego szlachetne rysy zostały w twoim przypadku nieco zniekształcone, by nie powiedzieć: wynaturzone…
– Och, zamknij się.
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Dave San. Hai!
Wyszedłem z domu. Musiałem pomyśleć.
Przypomniałem sobie, jak S.I.mon wcześniej mówił, że nie wiem, w co się pakuję, zadając się z Aainą. Czy właśnie to miał na myśli? Czy faktycznie interesowała się mną tylko dlatego, że przypominałem jej mojego wuja? Kiedy go poznała, musiał jej imponować: bogaty, utalentowany, czarujący. A teraz poznała mnie, coś jakby jego młodszą wersję… Wersję pozbawioną talentów i osobistego czaru, ale miłość, jak powszechnie wiadomo, jest ślepa, a wyobraźnia potrafi nieraz dopowiedzieć to, czego nie widzą oczy.
Faktem było, że z jakiegoś powodu ta samodzielna, bystra ślicznotka pozostawała sama. Czemu? Powodów mogło być całe mnóstwo i żaden nie musiał mieć związku z Brianem. Zacząłem dumać nad tym, co widziałem w jej mieszkaniu, doszukiwać się wskazówek, śladów…
Pogrążony w myślach zaszedłem aż do centrum Springfield. Dzień był pochmurny, ale dość ciepły, pomyślałem więc, że przespaceruję się wkoło stawów i zahaczę o tamę. Stałem na światłach, kiedy przede mną zatrzymał się czarny lincoln z przyciemnianymi szybami.
Dokładnie taki sam jak ten, którym jeździł Sander Gecko.
Przerażenie rozlało mi się po ciele obezwładniającym chłodem, jakby serce zaczęło pompować kostki lodu. Chciałem się rzucić do ucieczki, ale stopy ani myślały słuchać podszeptów rozumu – były jak przyspawane do chodnika. Brakowało mi powietrza, usta łapały tlen maleńkimi, rozpaczliwymi łykami.
Dusiłem się ze strachu.
– Hej, facet. Wszystko gra? – zagadnął stojący obok krasnolud w prochowcu, ze skórzanym neseserem w dłoni.
Światła się zmieniły, a lincoln gładko wystartował i włączył się do ruchu. Patrzyłem za nim, gdy ginął w mrowisku fordów, chevych i hond.
Boże. Myślałem, że już po mnie.
Wciąż jeszcze się trząsłem, kiedy wróciłem do domu. Zamknąłem za sobą drzwi i otarłem spocone czoło.
Sto czterdzieści patyków długu. Skąd wziąć tyle forsy? Miałem dom wart znacznie więcej, ale – zgodnie z zapisem w testamencie Briana – nie mogłem go sprzedać. Funduszu powierniczego też nie mogłem ruszyć. Byłem bogatym człowiekiem, którego wykończy brak forsy. Paradoks? Czy brutalna rzeczywistość?
Usiadłem do komputera. Nie wiedziałem, czego szukam – po prostu błądziłem po Sieci, czytając rozmaite newsy i komunikaty, nawet przeglądałem reklamy. Liczyłem na to, że odpowiedź gdzieś tam musi być – wszak w Sieci jest WSZYSTKO – a ja ją tylko muszę znaleźć.
I znalazłem. A zaraz potem sięgnąłem po komórkę i zadzwoniłem do Sengupty. Jechała akurat do Bostonu.
– Mam pytanie – powiedziałem, gdy tylko odebrała telefon. – Wiem, że nie mogę sprzedać domu. Ale czy mogę na niego wziąć kredyt hipoteczny?
– Teoretycznie tak – odpowiedziała po krótkim namyśle. – Ale żaden bank nie da ci kredytu, jeśli nie masz stałego dochodu…
Urwała i popatrzyła prosto w wyświetlacz, nagle rozumiejąc.
– Pieniądze z funduszu! Sprawdziłeś wysokość rat?
– Tak. Jeśli wezmę kredyt na sto czterdzieści tysięcy rozłożony na piętnaście lat, rata wyniesie około tysiąca dolarów. Czyli wpływy z funduszu powinny spokojnie wystarczyć. Aaina, wciąż masz moje pełnomocnictwo. Mogłabyś się tym zająć? Jutro, po powrocie z Bostonu?
Widać było, że się waha.
– Jesteś pewien, że tak chcesz to rozwiązać? – zapytała.
– Chcę zamknąć tamten rozdział. Zapomnieć