Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 9

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Byłem tak zmęczony, że przespałem niemal całą trasę – na szczęście, ponieważ trafiło mi się miejsce między wyjątkowo gadatliwym ghulem trudniącym się sprzedażą polis na życie a ogrem pałaszującym jedna za drugą kanapki z jajkiem na twardo.

      Sengupta powitała mnie na lotnisku i wyglądała równie zjawiskowo co na ekranie komórki. Doskonale skrojony żakiet tchnął profesjonalizmem; prosta, gustowna biżuteria sugerowała dobry smak. Natomiast w jej oczach ujrzałem coś, co mnie ujęło – szczerą troskę, dobro deficytowe wśród kobiet z dobrze płatną posadą, polegającą na żonglowaniu kruczkami prawnymi i sprawnej retoryce.

      – Bardzo mi przykro, panie Wilcox – powiedziała. – Pański wuj od lat był naszym klientem i niezwykle go ceniliśmy. Będzie nam go brakować.

      Przyjąłem kondolencje, podpisałem jakieś papiery, dostałem od dziewczyny klucze do domu Briana i w końcu, wymówiwszy się zmęczeniem po podróży, obiecałem spotkać się za kilka dni w celu dopełnienia formalności.

      Jeszcze tego samego wieczora jechałem taksówką przez obrzeża Springfield. Na chodniku leżały sterty liści, para wyprowadzanych na spacer dalmatyńczyków obsikiwała kolejne szkielety drzew. W tafli rzeki Connecticut odbijało się ciemne niebo, zawieszone nisko jak sufit w podłej suterenie.

      Taksiarz – elf z długimi dredlokami, w dżinsowej kurtce i z pozbawionym filtra papierosem w ustach – z zapałem komentował ostatnie wydarzenia ze świata polityki: referendum dotyczące ustanowienia Autonomii Teksańskiej czy rosnący konflikt między islamskimi Niemcami a ultrakatolicką Unią Wyszehradzką.

      Nie słuchałem go i chyba w końcu zdał sobie z tego sprawę.

      – Pierwszy raz w Springfield? – zagadnął.

      – Wychowałem się tutaj.

      – W Forest Park?

      – Nie. W Chicopee, niedaleko elektrowni.

      – Też niezły rejon. Nie tak luksusowy, ale niezły. Tutaj, w Forest Park, mieszkają same szychy. Wie pan, zarząd fabryki broni, profesorowie z Amherst i ze Springsfield College, lekarze, prawnicy… tego typu ludzie.

      Znowu zmienił temat, tym razem zaczął zrzędzić: na Bay, jak zwykle pełne półorków i ich szemranych interesów; na gnieżdżących się w Old Hill naguali przybierających nocą postać zwierząt; wreszcie na gliniarzy, którzy wciąż nie zrobili absolutnie nic w sprawie grasującej po North Endzie czupakabry.

      Prawdę powiedziawszy, miałem gdzieś problemy trapiące biedniejsze osiedla Springfield. W trzymanym na kolanach zeszycie szkicowałem sylwetkę Sengupty, ale to też robiłem bezmyślnie, ot, by zająć czymś dłonie. Moje myśli ciągle skręcały ku Brianowi, człowiekowi o jajowatej głowie z głębokimi zakolami, z okularami spoczywającymi na krogulczym nosie, z policzkami wiecznie pokrytymi złocistą szczeciną. Wspominałem jego ciepły głos i bystre spojrzenie, i to, że kiedy się śmiał, śmiał się cały: iskrzyły mu się oczy, usta rozciągały aż po uszy, a zauważalny brzuszek trząsł się jak galareta.

      Nagle pomyślałem, że nigdy więcej nie usłyszę jego śmiechu i ta refleksja zaległa mi na żołądku ciężką, ołowianą kulą.

      Taksiarz umilkł, przesycony nikotyną buick skręcił z drogi na wysypany tłuczniem podjazd. Chwilę później stanęliśmy przed okazałym domem o grafitowych ścianach i dachu w znacznej mierze pokrytym ogniwami fotoelektrycznymi.

      Domem, który zgodnie z tym, co mówiła Aaina Sengupta z kancelarii Spencer&Calahari, należał teraz do mnie.

      – Będzie dobrze – mruknął elf, wydając mi resztę.

      – Dobrze? – zdziwiłem się.

      – Znam tę minę. – Mrugnął porozumiewawczo. – Powrót syna marnotrawnego i te sprawy… Będzie dobrze, mówię. Proszę pamiętać, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

      Taksówka już dawno odjechała, gdy ja wciąż tkwiłem przed wejściem, łudząc się, że może jakimś zupełnie cudownym i nieprawdopodobnym zrządzeniem losu, kiedy nacisnę przycisk dzwonka, Brian stanie w progu, spojrzy na mnie z niedowierzaniem i uściśnie serdecznie, śmiejąc się w ten swój wyjątkowy sposób.

      W końcu wyciągnąłem klucze i otworzyłem drzwi, a wewnątrz powitały mnie pustka i mrok, i głucha, martwa cisza.

***

      Wchodząc do tego domu, obawiałem się, że będzie mi obcy. Nie widziałem Briana od siedmiu lat i zastanawiałem się, jak dalece zmienił się na ostatnim etapie życia. Kim był w chwili śmierci?

      Wystarczyło dziesięć minut szwendania się po pokojach, żebym się przekonał, że wuj pozostał człowiekiem z moich wspomnień. W salonie wciąż wisiały te same reprodukcje „Parasolek” Renoira i „Nokturnu w błękicie i srebrze” Whistlera, które mieliśmy w domu w Chicopee. Na kuchennym parapecie jak zawsze stały kamionkowe doniczki, w których o przetrwanie walczyły bazylia, mięta i majeranek. W łazience, obok umywalki, trwał na posterunku dobrze mi znany flakonik z logo Adèle Desjardins, w lodówce chłodziło się kilka butelek portera warzonego w Portsmouth. Obok zestawu stereo walały się ostatnio słuchane płyty: koncert skrzypcowy Kamanina, ostatni art-jazzowy krążek Lucindy Kelso i stare dobre „Where’s My Satisfaction” Brytyjczyków z The Spinning Rocks.

      Inny dom, ale człowiek, zdaje się, ten sam.

      W gabinecie na piętrze znalazłem niedokończony list. Zaczynający się od „Drogi Sonny…” fragment skreślono zielonym atramentem na eleganckiej papeterii. Patrzyłem na te starannie zapisane litery, na pełne ciepła słowa, i znowu miałem przed oczyma Briana – ekscentryka, który w dobie technologii cyfrowych wciąż pisywał prawdziwe listy.

      Nagle drgnąłem i obejrzałem się przez ramię – przysiągłbym, że usłyszałem za plecami jakiś dźwięk. Nie zauważyłem niczego niezwykłego, ale dziwne wrażenie wcale mnie nie opuściło. Wręcz przeciwnie, z każdą sekundą byłem bardziej przekonany, że ktoś mnie obserwuje.

      Włosy zjeżyły mi się na karku, gdy przypomniały mi się historie o duchach, które w dzieciństwie sam sobie nakładłem do głowy, za pośrednictwem książek, filmów i gier wideo.

      Coś błysnęło po mojej prawej; jakiś ruch dostrzegalny kątem oka przyciągnął uwagę. Jednak gdy zerknąłem w tamtą stronę, dojrzałem tylko biblioteczkę, a na niej równe rzędy książkowych grzbietów.

      – Paranoja… – stwierdziłem. Mój głos miał rozproszyć ciszę i dodać mi otuchy, ale wśród tych ścian niepokojąco przypominał cienki głosik małego, wystraszonego chłopca.

      Byłem, bądź co bądź, w obcym mi domu, gdzie niedawno zmarł człowiek, na zewnątrz ścielił się mrok, a jesienny wiatr pędził pożółkłe liście przez ledwo widoczne podwórze. Nic dziwnego, że ramiona pokryła mi gęsia skórka.

      Uznałem, że przyda się nieco więcej światła, ale kiedy dotknąłem włącznika, rozległ się trzask i wszystkie lampy zgasły. Zamarłem, serce zaczęło mi szybciej bić, a kiedy nieoczekiwanie skrzypnęły któreś drzwi, krzyknąłem

Скачать книгу