Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 8

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak

Скачать книгу

z łazienki jak gryzące się psy; któreś z nas potrąciło miednicę i zakrwawiona woda rozlała się po podłodze. Usiłowałem uciec, zwiększyć dystans, więc korzystałem z każdej broni, jaka wpadła mi w ręce. Rzuciłem w banshee lampką nocną, pchnąłem stojącą przy łóżku szafkę, w akcie desperacji próbowałem nawet wyszarpnąć dywan spod jej stóp. Skończyłem z nosem w podłodze i trzema krwistymi szramami na policzku, zdyszany i upokorzony przez rudowłosą nimfetkę z żyletkami zamiast paznokci.

      Banshee siedziała mi na plecach i panowała nad sytuacją.

      – Pożegnaj się z życiem, Rivers – wymruczała słodko.

      Chwyciła mnie za włosy, poczułem na szyi dotyk lodowatych szponów. Przerażenie przypominało kotwicę, którą ktoś zarzucił w moim żołądku, a teraz postanowił wyciągnąć przez gardło.

      I nagle – wybawienie.

      – Hej tam! – ryknął zza drzwi wejściowych jakiś tubalny głos. – Co tam się wyrabia?!

      Banshee się zawahała i zerknęła w stronę drzwi, a ja skorzystałem z okazji. Szarpnąłem się z całej siły w bok, zrzucona dziewczyna huknęła skronią w telewizor. Brzęknęło szkło, z karminowych ust uleciał jęk. Zaraz poderwałem się na nogi.

      Spojrzałem w stronę wyjścia, ale wiedziałem, że nie mam szans tam dotrzeć – po spotkaniu z kineskopem banshee była nieco otumaniona, ale wciąż zabójczo niebezpieczna.

      Ktoś załomotał do drzwi, do basu dołączył jakiś rozhisteryzowany sopran.

      – Ratunku! – wrzasnąłem, po czym zrobiłem jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy.

      Objąłem głowę rękoma i skoczyłem przez okno.

      Nie myślcie sobie, że jestem skończonym kretynem. Doskonale wiedziałem, co robię: pokój był na parterze, okno wisiało metr nad ziemią, a pod nim znajdował się trawnik.

      Tyle że jakoś nie wziąłem pod uwagę żaluzji.

      Szyba pękła pod naporem ciała, ale zamiast gładko przelecieć na drugą stronę, zaplątałem się w to aluminiowe gówno. Czułem się jak ofiara gigantycznego pająka, schwytana w sieć z plastikowych paciorków i cienkich, trzeszczących blaszek. Odłamki szkła miałem wszędzie – we włosach, za kołnierzem, w rękawach – a gdzieś za moimi plecami banshee zaśmiała się bardzo głośno i bardzo paskudnie.

      Do diabła. Nie mogę przecież umrzeć zaplątany w cholerne żaluzje, prawda?

      Kopnąłem. Raz, drugi, trzeci. I w końcu trafiłem.

      Zachybotałem się jak na hamaku, usłyszałem stłumiony jęk, trzask pękających sznurków, zgrzyt wyginanego aluminium, wreszcie huk wyłamywanych drzwi. Nagle leżałem w trawie, pokaleczony, ale wolny. Moment później byłem już na nogach i zwiewałem co tchu, zostawiając za plecami wrzaski dwóch anonimowych gości, którym zawdzięczałem życie i którzy stanęli teraz twarzą w twarz z rudowłosym pandemonium.

      Życie nas nie rozpieszcza, no nie?

      Wypadłem na parking. Co teraz? Szukać pomocy w recepcji? Bez sensu, kobold w mundurku MotorInn na widok banshee tylko narobiłby w gatki. Mógłbym włamać się do któregoś samochodu, ale nie umiałem odpalić wozu na styk. Co robić, co robić…

      Hałas z drugiej strony motelu ucichł. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. I kiedy mój wzrok padł na stojący w cieniu kontener na śmieci, podjąłem decyzję. Ukryłem się w środku w ostatniej chwili. Odór śmieci pchał mi się do nosa i wdzierał pod ubranie. Jednak nie odważyłem się nawet jęknąć – z zewnątrz docierało niespieszne klaskanie bosych stóp na asfalcie.

      Kroki zbliżyły się, zatrzymały. Wiedziałem, że jeśli choćby drgnę…

      Poczułem, jak coś porusza się w kieszeni mojej kurtki. Omal nie podskoczyłem, ledwo powstrzymałem cisnące się na usta przekleństwo.

      Cholerna komórka! Ale sobie ktoś wybrał moment!

      Wstrzymałem oddech, zacisnąłem szczelnie oczy. Nie ma mnie tu, powtarzałem w duchu. Nie ma mnie. Nie czujesz zapachu mojej krwi. Nie słyszysz, jak przełączona na tryb wibracji motorola fury próbuje wyrwać się z mojej kieszeni. Nie widzisz, że ten śmietnik to doskonała kryjówka dla pozbawionego wyobraźni desperata.

      Nie ma mnie tutaj.

      Odejdź.

      Kiedy znowu usłyszałem jej kroki – to upiorne klaskanie drobnych stóp o chłodny asfalt – zrozumiałem, że banshee się oddala.

      W tej samej chwili zemdlałem.

***

      Obudziłem się w objęciach dławiącego smrodu, skostniały z zimna i obolały jak pawian po zapasach z gorylem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że tym, co przywołało mnie do świata żywych, było uporczywe drżenie komórki.

      Spojrzałem na wyświetlacz. Ktokolwiek do mnie dzwonił, próbował połączyć się już wcześniej.

      – Tak?

      Ekranik błysnął i ujrzałem na nim czarnowłosą ślicznotkę w granatowym żakiecie. Skóra barwy cynamonu, pełne wargi, rzęsy pociągnięte henną, oczy koloru pistacji. Wyglądała bosko i w gruncie rzeczy cieszyłem się, że z powodu ciemności panujących w kontenerze nie może mnie zobaczyć.

      – Czy mam przyjemność z panem Davidem Wilcoxem? – spytała. Wzięła mnie z zaskoczenia: dawno już nie słyszałem swojego prawdziwego nazwiska.

      – Przy telefonie.

      – Bardzo mi miło, panie Wilcox. Nazywam się Aaina Sengupta, dzwonię z kancelarii prawnej Spencer&Calahari ze Springfield. Chciałabym od razu przeprosić, że niepokoję pana w tak trudnej chwili…

      Trudnej chwili? O czym ona mówi?

      – …ale polecono mi się z panem skontaktować. Czy miałby pan coś przeciwko, gdybyśmy spotkali się w tym tygodniu i omówili sprawy dotyczące spadku? Oczywiście rozumiem, że w takiej chwili ma pan na głowie rozmaite obowiązki, jednak…

      – Moment – wszedłem jej w słowo. – Jaki spadek ma pani na myśli?

      Zmarszczyła czoło, ale zaraz uśmiechnęła się, profesjonalnie, współczująco.

      – Mówię o spadku po panu Brianie Wilcoksie, który był naszym klientem. Pan Wilcox zapisał panu…

      Nie słuchałem dłużej. Coś – nie wiem co – musiałem bąknąć, bo dziewczyna urwała, a po jej twarzy przebiegł wyraz nagłego zrozumienia. Nakryła usta dłonią.

      – O Boże – jęknęła. – Panie Wilcox, czy pan… Byłam pewna, że pana poinformowano. Mieli dzwonić z policji i z urzędu, i ja… Bardzo mi przykro. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć.

      Odetchnąłem głęboko, zebrałem się w sobie i zapytałem:

Скачать книгу