Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 3
Na efekty nie trzeba było długo czekać: nasz lokal stał się jednym z punktów spotkań okolicznej dzieciarni, a wieści o nim prędko rozprzestrzeniały się po Wrocławiu. W tydzień po otwarciu pojawił się pierwszy poważny klient i po namyśle nabył lalkę dla najmłodszej córki. Zapłacił siedemnaście złotych.
– Siedemnaście złotych! – ekscytowałem się. – Kawał mamony! Mamy więcej takich cennych fantów?
Pan Kawka ze śmiechem zaczął wskazywać zabawki, które warte były znacznie więcej.
– Poza tym nie zarobiliśmy siedemnastu złotych, Tadeuszu – dodał. – Tylko trzynaście.
Wyliczył, ile kosztowała go podniszczona lalka, którą kupił w niedużej osadzie pod Rawiczem, oraz materiały potrzebne, żeby doprowadzić ją do pierwotnego stanu: żywica syntetyczna, farby, klej… nawet olej w lampie, który wypalił w trakcie pracy nad przywróceniem zabawce dawnej urody. Był bardzo dokładny. Później opowiedział mi o paru innych przedmiotach w swojej kolekcji, o tym, jak określa cenę oraz ile kosztowało go zdobycie ich lub renowacja.
Podejrzewam, że ta jedna rozmowa dała mi więcej niż wszystkie niedziele w szkółce pastora Ebnera razem wzięte.
Mijały tygodnie. Przez Wrocław przetoczyła się fala morderczych upałów, później nadeszły burze i deszcze. Zanim wróciły ciepłe, słoneczne dni była już połowa sierpnia. Któregoś wieczora wybrałem się nad Odrę, popatrzeć na plantację. Zielone pióropusze kiwały się nad ścianą wiotkich, tyczkowatych łodyg, wiatr niósł ze sobą zapach rzeki i specyficzną, mocną woń konopi. Zbliżał się czas zbiorów.
Wracałem do mojego bloku już po zmroku. Wokół panowała cisza i przechodząc obok drzwi sklepu, usłyszałem dobiegające z wnętrza głosy.
– Jeśli jest w mieście, znajdę go – powiedział ktoś. – Ale to będzie kosztować.
– Ile?
– Stówę.
– Dobrze. – Drugi głos należał do Kawki. – Jestem gotów zaakceptować taką kwotę.
Zamurowało mnie. Sto złotych?!
Usłyszałem kroki i czym prędzej czmychnąłem w mrok. Otworzyły się drzwi, słabe światło nakręcanej lampy rozlało się po betonowej rampie. Mężczyzna w skórzanej kurtce wyszedł przed sklep, a ja nagle zapragnąłem wcisnąć się plecami w mur. Na jego ramieniu dostrzegłem białą opaskę z czarnym odciskiem psiej łapy.
Czarny Ogar. Jezu Chryste.
Mężczyzna zerknął w moją stronę i natychmiast przestałem oddychać. Sfilcowane czarne włosy opadały mu po bokach twarzy jak glisty, nisko przy biodrze wisiał nóż w pochwie. Nie mógł mnie dostrzec w ciemnościach, a mimo to cały drżałem. Czułem, że jego spojrzenie przeszywa mnie na wskroś, zgłębia moje myśli i karmi się moim strachem tak, jak pijawka syci się krwią.
W życiu się tak nie bałem.
Później on obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku fosy.
Odczekałem chwilę, uspokoiłem się, moje serce w końcu przestało bić jak oszalałe. Wiedziałem to i owo o Czarnych Ogarach. Czasem Papa po kilku głębszych powtarzał, żebym trzymał się od nich z daleka, bo to „niebezpiecznie popaprane skurwysyny”, a brat Petardy twierdził, że rewirowy z Placu Dominikańskiego kiedyś zadarł z Ogarami i później znaleziono go w przejściu podziemnym z „jajami zamiast oczu i urżniętym językiem wetkniętym w dupę”.
Co za interesy mógł Kawka ubijać z takimi ludźmi?
Zapukałem i moment później drzwi stanęły otworem.
– Ach, to ty, Tadeuszu – powiedział pan Kawka. – Wejdź proszę.
Zamknął za mną. Zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać, ujrzałem coś, co wyparło Czarne Ogary z moich myśli. Na podłodze leżała wielobarwna plansza przypominająca mapę świata pokazywaną nam parokrotnie przez pastora Ebnera. Obok leżała sterta kolorowych figurek przedstawiających żołnierzy, czołgi i samoloty, talia nietypowych kart oraz kilka sześciennych kości.
– Ta gra była kiedyś niezwykle popularna – powiedział Kawka, widząc moje zainteresowanie. – Wyjaśnić ci zasady?
Przykucnąłem na podłodze. Wszystko – plansza, modele wojsk, karty – zachowane było w idealnym stanie. Intensywne kolory cieszyły oczy, gładka faktura kartonu prosiła, by jej dotykać. Żadna zabawka w naszym sklepie nie była w równie doskonałej kondycji.
– Nie ma Polski – zauważyłem.
– Wielu państw tu nie ma. Te pola to w większości regiony: Europa Południowa, Kamczatka, Bliski Wschód…
Kawka przysiadł obok mnie i zaczął wykładać zawiłości rozgrywki. Wyjaśnił, że celem jest przejęcie kontroli nad całym światem, że służą do tego rozlokowane na planszy oddziały – starcia pomiędzy nimi rozstrzygane są za pomocą rzutów kośćmi. Opowiedział o tym, że czołgi warte są więcej niż piechota, a samoloty więcej niż czołgi, oraz o kartach, które się dobiera i wymienia na dodatkowe oddziały. Słuchałem podniecony i przerażony: czym było latanie z kijkami imitującymi karabiny, gdy tutaj chodziło o wysyłanie na śmierć całych armii? Gdyby Papa wiedział, co robię…
– To była ulubiona gra Roberta – dodał sklepikarz, gdy skończył wyjaśniać reguły. Świadomie lub nie, zacisnął dłoń na wisiorku z miniaturową buteleczką pełną mirry.
– Roberta?
– Mojego syna.
Pan Kawka westchnął, po czym zmusił się do uśmiechu i puścił do mnie oko.
– To jak, chcesz zagrać?
Rozstawiliśmy wojska. Mnie przypadła w udziale większość Ameryki Północnej, Afryki i Europy, w Azji i Ameryce Południowej przewagę miał Kawka, a Australią i Oceanią podzieliliśmy się po równo. Ja zaczynałem, więc pierwszy dozbroiłem swoje oddziały i posłałem je w bój. Zagrzechotały kości, rozstrzygnęły się pierwsze potyczki. Zdobyłem Skandynawię i Ural, ale oddziały sklepikarza odparły mój atak na Nową Gwineę. Przesunąłem wojska, dobrałem kartę. Przyszła kolej Kawki. Dołożył oddziały w innych miejscach, niż ja bym to zrobił, ale widać za tą decyzją szło doświadczenie: w tej samej turze przejął Peru i zdobył całkowitą kontrolę nad Ameryką Południową.
Uczyłem