Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 4

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak

Скачать книгу

Nie grał widowiskowo, brawurowo i z polotem – za to skutecznie.

      W pewnym momencie dostawałem już takie baty, że musiałem zmienić taktykę i ufortyfikowałem się w głębi Starego Kontynentu. Obsadziłem dużymi siłami Wielką Brytanię, Islandię, Europę Zachodnią oraz Południową, a także Skandynawię. W Europie Północnej, której obszar obejmował Polskę, zostawiłem jeden symboliczny oddział w sąsiedztwie gigantycznej, skumulowanej w Rosji armii pana Kawki. Miałem nadzieję, że gdy ten moloch zaatakuje, kilka fartownych rzutów pozwoli mi uszczuplić jego potęgę, a wtedy mógłbym przejść do kontrofensywy z głębi kontynentu.

      – Widać tak już musi być. – Sklepikarz uśmiechnął się smutno. Czekałem na atak, ale Kawka zwlekał z przesunięciem pionków. Dłoń mu wyraźnie drżała, gdy sięgał po figurki.

      Dopiero wtedy zrozumiałem, do czego doprowadziłem. Zmasowana potęga Rosji miała uderzyć na nas. Na Polskę. Wystawiłem własny kraj na żer. Oczywiście to była tylko gra, manewr taktyczny, a w plastikowych oddziałach nie ginęli prawdziwi ludzie, ale mimo wszystko poczułem się nieswojo.

      – Czy… czy tak to właśnie wyglądało? – zapytałem. – Czy tak wyglądała Wojna?

      Kawka uniósł wzrok znad planszy i popatrzył mi w oczy.

      – Nie powiedzieli ci o niej za dużo, prawda?

      – Papa nie chce o tym mówić. Anka była za mała, żeby coś pamiętać. A pastor Ebner aż cały sinieje, jak zaczynamy z chłopakami ten temat.

      Sklepikarz pokiwał powoli głową.

      – Wojna, o której mówisz, jest prawdopodobnie najkrótszym konfliktem w dziejach świata. Tak naprawdę trwała nieco ponad kwadrans.

      Wytrzeszczyłem na Kawkę oczy.

      – Nie było inwazji, nie było nalotów bombowych, kolumn piechoty i wciągania obcej flagi na maszt Belwederu. Było natomiast kilkanaście minut piekła zgotowanego przez dziesiątki tysięcy rakiet balistycznych z ładunkami paliwowo-powietrznymi i kasetowymi. Dobrze wycelowanych rakiet, które obróciły w ruinę większość polskich miast i zrównały z ziemią wszystkie istotne zakłady przemysłowe, jednostki wojskowe, dworce kolejowe, porty i lotniska. Kilkanaście minut piekła. A później nic.

      Kawka zaatakował ten mój biedny, osamotniony oddział i oczywiście zniszczył go przy pierwszym rzucie. Jednak zamiast zgodnie z zasadami przesunąć część wojska na podbite terytorium, pozostawił je puste.

      – Dokładnie to zrobili. Zniszczyli nas. Zmiażdżyli całą infrastrukturę, zamordowali setki tysięcy albo i miliony ludzi, zamienili część kraju w pustynię popiołów i zgliszczy. To miało być ostrzeżenie dla NATO coraz odważniej poczynającego sobie w Azji Wschodniej. Nie zadzierajcie z nami, powiedzieli, bo zgnieciemy was jak robaka. Tak jak Polskę. W ciągu kwadransa. Bez znaczenia okazały się wszystkie nasze sojusze, przynależność do Paktu, zapewnienia pomocy. Nastąpił masowy exodus na zachód, w odpowiedzi na co Niemcy, Czechy i Słowacja oczywiście zamknęły granice. Później granice zamknęli też Litwini, Ukraińcy i Białorusini, na Bałtyku ustawiono blokady morskie. Nikt nie chciał trzydziestu milionów uchodźców. Rozpętała się chaotyczna wojna domowa, w której każdy walczył z każdym.

      Znowu zacisnął dłoń na wisiorku z mirrą. Usłyszałem, jak pociąga nosem i po raz pierwszy pomyślałem, że może jednak mam szczęście. Ja nie pamiętałem czasu sprzed Wojny i nie bolała mnie tak strasznie świadomość, co straciliśmy.

      – Robert chorował na astmę – wyjaśnił Kawka, choć o nic nie pytałem. – Po zamknięciu granic dostęp do lekarstw stał się bardzo trudny. Wtedy jeszcze nie rozwinęła się uprawa maku i konopi, narkotyków nie przemycano na taką skalę. Teraz zdołałbym pewnie przekupić szmuglerów, żeby załatwili inhalatory i lekarstwa… ale wtedy? Próbowałem wszystkiego. Mirra pomagała… przez jakiś czas.

      Zapadła cisza. Lampki zaczęły przygasać, ale nie byłem pewien, czy powinienem je na nowo nakręcić. Nie wiedziałem, czy chcę zobaczyć, jak pan Kawka płacze.

      – Czemu nie mieliśmy… – zacząłem. – Skoro Rosja nie zaatakowała innych krajów, musiały być jakoś chronione. Czemu my nie byliśmy?

      – Byliśmy – odparł pan Kawka, a w jego głosie pojawiła się nagle jakaś twarda, nienawistna nuta. – Mieliśmy zaawansowany system ochrony przed rakietami balistycznymi. Nazywał się „Cyfrowy Orzeł”. Gdyby działał prawidłowo, do celu dotarłoby nie więcej niż trzydzieści procent pocisków, a Polska, choć zraniona, mogłaby się podnieść.

      – Więc co się stało?

      – System nie zadziałał.

      – Dlaczego?

      Kawka zawahał się. W pomieszczeniu było już tak ciemno, że widziałem tylko zarys jego sylwetki i kontur twarzy. Czułem zapach tytoniu, który wcześniej palił, i wyobrażałem sobie zbielałe palce zaciśnięte na buteleczce z mirrą.

      – A skąd ja miałbym niby wiedzieć? – powiedział.

      Za długo zwlekał z tą odpowiedzią. Zrozumiałem, że nie mówi mi wszystkiego, ale nie zamierzałem naciskać.

      Posiedzieliśmy jeszcze jakiś czas w milczeniu, po czym pan Kawka wstał, nakręcił jedną lampkę i złożyliśmy grę do kartonowego pudełka.

      Dopiero na zewnątrz przypomniałem sobie, że nie zapytałem go o Czarnego Ogara, ale teraz wydawało się to jakieś błahe, mało istotne. Natomiast zasypiając, myślałem o buteleczce z mirrą na szyi sklepikarza. Pastor Ebner w niedzielę wypadającą najbliżej Trzech Króli zawsze przypominał nam część Ewangelii, w której Kacper, Melchior i Baltazar przybywają do maleńkiego Chrystusa z darami złota, kadzidła i mirry.

      Baltazar. I mirra.

      To wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że Baltazar Kawka to wcale nie musi być prawdziwe nazwisko mojego pracodawcy.

***

      Dni płynęły jak woda w Odrze, na pozór niespiesznie, kryjąc wartki nurt przemijających chwil pod gładką taflą monotonii. Tylko słońce zdradzało rychłe nadejście jesieni: dłużej zwlekało z każdym kolejnym wschodem i nieco wcześniej udawało się na zasłużony odpoczynek. Później zjawił się wrzesień – niepostrzeżenie, jakby skradał się już od dawna na palcach, by w końcu rozgościć się na całego, barwiąc czerwienią liście drzew, ciskając na ziemię żołędzie i rozsiewając wokół zapach jabłek, wilgotnej ziemi i dymu ognisk.

      Pracowałem, zarabiałem pieniądze i kompletnie zapomniałem o wizycie Czarnego Ogara w sklepie Kawki.

      Aż do nocy, kiedy usłyszałem ten huk.

      Ocknąłem się po północy, nagle rozbudzony i czujny. Wokół panowała cisza, tylko z pokoju na dole dobiegało chrapanie Papy. Przez wypaczone okno wpadało rześkie powietrze, więc opatuliłem się lepiej i przewróciłem na bok z nadzieją, że szybko z powrotem zasnę.

      Wtedy właśnie rozległ się ten huk. Grzmotnęło gdzieś na dole – mieszkamy na drugim piętrze – mocno, że aż szyby w oknach

Скачать книгу