Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak

Скачать книгу

widziałem u Kawki.

***

      Przez kolejne dwa dni sklepikarz był milczący. Błądził gdzieś myślami, nieświadomie chyba bawiąc się zawieszonym na szyi wisiorkiem z mirrą. Wzrok miał wtedy nieobecny i czasem mamrotał pod nosem, cichutko, na granicy słyszalności.

      Raz próbowałem poruszyć temat trupa znalezionego w sąsiedztwie, ale odpowiedź otrzymałem mało satysfakcjonującą.

      – Wszyscy umierają – powiedział wtedy Kawka i pospiesznie znalazł mi coś do załatwienia poza sklepem.

      Wiedziałem, że coś ukrywa, ale nie zamierzałem naciskać. Nigdzie indziej nie dostałbym takich pieniędzy, nie mówiąc o takiej pracy. Zwyciężyło wyrachowanie, ciekawość musiała obejść się smakiem.

      Pod koniec drugiego dnia po tym, jak znaleziono martwego Czarnego Ogara, Kawka poprosił mnie na zaplecze sklepu.

      – Chcę, żebyś coś jeszcze dzisiaj dla mnie zrobił – powiedział, wręczając mi paczuszkę owiniętą w gruby szary papier. – Jest człowiek, któremu musisz to dostarczyć.

      – Co to takiego?

      – Przesyłka. To wszystko, co musisz wiedzieć – odparł Kawka, nietypowo jak na siebie tajemniczy. – Odbiorca nazywa się Karol Bontarski. Mieszka na Kochanowskiego, na domu jest tabliczka z numerem trzydzieści dwa A. Wiesz, gdzie to jest?

      – Wiem, ale to kawał drogi, a ja…

      – Zaraz kończysz, zdaję sobie z tego sprawę. Ale to nie może czekać. Zapłacę ci dodatkowo… dwa złote. Co ty na to, Tadeuszu?

      O ile wcześniej miałem pewne podejrzenia, o tyle teraz sprawa zaczęła naprawdę mocno śmierdzieć. Dwa złote za głupi spacer na Kochanowskiego i z powrotem? Zawodowy kurier policzyłby sobie niewiele więcej.

      – Proszę pana, co tu się dzieje? – zapytałem lekko łamiącym się głosem. – Co takiego jest w tym pakunku?

      – Nie twoja sprawa – rzekł, po raz pierwszy odkąd go poznałem, okazując zniecierpliwienie. – Weźmiesz tę przesyłkę czy nie? Jeśli nie, jestem pewien, że któryś z twoich kolegów chętnie cię wyręczy.

      Zważyłem pakunek w dłoni. Miał rozmiar niedużej książki, ważył z pół kilo. Pod papierem dało się wyczuć gładką fakturę metalu. Błądząc wzrokiem po sklepowych półkach, zastanawiałem się, co mogło być w środku. Pozytywka? Składana w pudełko szachownica z namagnesowanymi pionkami? Jakieś wyjątkowo wartościowe puzzle?

      Obróciłem przesyłkę i dopiero teraz zauważyłem podpis na papierze. „Ernest Bruckner”.

      – To pana prawdziwe nazwisko? – wyrwało mi się, zanim dobrze pomyślałem.

      Rysy twarzy sklepikarza stężały, jakbym go uderzył. Milczał przez chwilę, po czym odwrócił wzrok.

      – To jak?

      – Zaniosę ją.

      Wyruszyłem bez zwłoki, mając nadzieję, że trasę przynajmniej w jedną stronę pokonam przed zmierzchem. Plac Dominikański i okolice to był teren Czarnych Ogarów, a dalej musiałem jeszcze przedostać się przez gigantyczne gruzowisko w miejscu dawnego Placu Grunwaldzkiego. Pośród zgliszczy można było trafić na niewybuchy z czasu Wojny, sfory bezpańskich psów albo na sekciarzy z któregoś z dwóch skonfliktowanych kultów: Bractwa Rdzawego Świtu lub Świątyni Sammaela. Za dnia mogłem bez większych trudności uniknąć podobnych niebezpieczeństw – w nocy już niekoniecznie.

      Poszedłem wzdłuż fosy po stronie Wzgórza Partyzantów. Drzewa pochyliły się nisko nad ścieżką, jakby chciały przejrzeć się w mętnej, zasnutej rzęsą wodzie. Minąłem kilku młodszych chłopaków z Piotra Skargi, którzy rzucali nożami w pień starego platana. Potem fosa się skończyła, a ja poszedłem dalej, w stronę mostu. Zostawiłem za sobą metalowy szkielet, na którym czerwone litery układające się w napis GALERIA DOMINIKAŃSKA wisiały jak ochłapy krwistego mięsa na rzeźnickich hakach. Minąłem czarny od ognia gmach z dachem porosłym rdzewiejącymi talerzami anten. Wreszcie przedostałem się przez betonową pustynię Placu Powstańców Warszawy, usianą spalonymi wrakami samochodów, autobusów i tramwajów niby osobliwymi kaktusami. Bywałem tu wcześniej, i to nie raz, ale dopiero po usłyszeniu opowieści Kawki dotarło do mnie, jak wiele Wojna nam odebrała. Wyobraziłem sobie te wszystkie pojazdy w ruchu, pokryte kolorowymi lakierami, odbijające promienie słońca w szerokich szybach, wspinające się z rykiem silników po ślimakach estakad…

      Na Kochanowskiego dotarłem równo z zachodem słońca. Nie było tutaj kamienic czy bloków, tylko domy. Mury większości z nich kruszyły się jak stare ciasto, ale zdarzały się też budynki remontowane: łatane czym popadnie, z uporem wydzierane ze szponów niszczycielskiego upływu czasu.

      Dom z numerem 32A okazał się dużym budynkiem ze zdziczałym trawnikiem pełnym popękanych dachówek. Uchyliłem skorodowaną furtę i stanąłem przed drzwiami. Coś uciskało mi żołądek, wprawiało dłonie w drżenie.

      Zapukałem do drzwi, które po chwili otworzyły się ze szczękiem zasuw i brzękiem łańcucha. W progu stanął mężczyzna po pięćdziesiątce. Rzadki zarost pokrywał twarz o delikatnych rysach, spod wąskich brwi zerkały ciemne oczy. Miał na sobie pomarańczowy szlafrok, a pod spodem slipki i podkoszulek, na stopach rozchodzone kapcie. Zdziwił się na mój widok, ale na jego twarzy zaraz zagościł uśmiech.

      – Cześć, skarbeńku – powitał mnie miękkim głosem. – Co mogę dla ciebie zrobić?

      – Czy pan Bontarski? Karol Bontarski?

      – Trafiony, zatopiony – odparł, opierając lewą dłoń o ościeżnicę. Dopiero teraz zobaczyłem, że w prawej trzyma pistolet. Wzdrygnąłem się i cofnąłem o krok.

      – Och, nie bój się, złociutki – powiedział Bontarski. – W życiu bym nie skrzywdził dziecka. Widzisz, już odkładam to paskudztwo.

      Pistolet powędrował na stojącą przy drzwiach szafkę. Bontarski odgarnął szlafrok, złapał się pod boki. Slipki nieznacznie zsuwały mu się z bioder, w przerwie pod przykrótkim podkoszulkiem widać było kosmki poskręcanych włosków.

      Zauważył, że się mu przyglądam, i uśmiechnął się przyjaźnie. Oczy miał jakby wilgotne, przesunął językiem po pełnych wargach.

      – Wejdź, proszę – zaproponował. – Mam pyszną, chłodną lemoniadę. I czekoladę. Całe mnóstwo słodziutkiej czekolady.

      Coś w jego zachowaniu budziło niepokój i dopiero po chwili zrozumiałem co: sposób, w jaki na mnie patrzył. Niektórzy starsi chłopcy spoglądali w podobny sposób na Ankę.

      – Muszę wrócić do domu przed zmrokiem – wykrztusiłem w końcu. – Proszę, to przesyłka dla pana.

      Podałem mu pakunek. Zmarszczył brwi zaskoczony.

      – Dla mnie? Od ko… Ach!

      Kiedy zobaczył nazwisko na papierze, oczy mu rozbłysły. Kimkolwiek był Ernest Bruckner, Bontarski musiał go dobrze znać.

Скачать книгу