Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 6
Bontarski zamknął za mną drzwi i pozasuwał wszystkie rygle.
– To niebezpieczna okolica – odparł na moje pytające spojrzenie, po czym położył mi dłoń na ramieniu. Można było w tym geście doszukać się jakiegoś śladu ojcowskiego instynktu; w tym, jak musnął palcem mój policzek – już nie.
– Proszę mnie nie dotykać – powiedziałem, ale mój głos naraz zabrzmiał słabo, płaczliwie.
– Oczywiście, słonko – odparł, ale cofając dłoń niby przypadkiem przejechał jeszcze po mojej szyi i obojczyku. – Jak sobie życzysz.
Zaprowadził mnie do jednego z pokoi. Na środku panoszył się drewniany stół, wersalka o sparciałej tapicerce podpierała ścianę. Po kątach walały się puste flaszki, popiół i niedopałki wysypywały się z blaszanej puszki na parapecie. Na taborecie leżały w rozsypce naboje do pistoletu, kilka z nich upadło na podłogę.
– Siadaj, skarbeńku, zaraz przyniosę ci coś do picia.
Zapadłem się w wersalce. Pachniała starością i stęchlizną. Zawiesiłem wzrok na odchodzącej płatami pożółkłej tapecie, później na czarnej plamie grzyba hodowanego w kącie, pod sufitem.
Minęła chwila, nim mężczyzna wrócił. W jednej dłoni niósł pistolet, w drugiej szklankę jakiegoś musującego, zielonkawego napoju. Nie miał na sobie koszulki, a jego slipki wydawały się jakby pełniejsze. Pospiesznie odwróciłem wzrok.
– Proszę – powiedział, podając mi szklankę. – Mam nadzieję, że będzie ci smakować.
Ciągnął się za nim jakiś ciężki, słodkawy zapach, trochę podobny do perfum kobiet, które wieczorami stawały w bramach kamienic przy Gwarnej.
– No dalej, pij.
Przyjąłem szklankę, ale nie zamoczyłem ust. Powoli docierało do mnie, jak idiotycznie postąpiłem, przyjmując zaproszenie Bontarskiego. Stanęły mi w pamięci wszystkie opowieści o trucicielach, gwałcicielach i mordercach, którymi wraz z Petardą, Lewym i całą resztą staraliśmy się napędzić sobie nawzajem stracha. Zacząłem się zastanawiać, czy rozwiązanie zagadki tajemniczej przesyłki jest tego warte, i doszedłem do wniosku, że nie. Wyobraźnia podsuwała mi kolejne przerażające wizje: ziejącego czernią otworu lufy, dotyku lodowatego metalu na skroni, Bontarskiego liżącego ostrze brzytwy, mojej krwi chlustającej strugą z poderżniętego gardła…
Nagle zrobiło mi się słabo. Gdyby nie to, że od rana nic nie jadłem, zwymiotowałbym mężczyźnie na kapcie. Spróbowałem wstać, ale Bontarski z łatwością pchnął mnie z powrotem na wersalkę. Zabezpieczenie broni kliknęło metalicznie.
– Pij – powtórzył.
Łzy pociekły mi z oczu, drżącymi wargami z trudem odszukałem szklankę. Wziąłem maleńki łyk. Pod sztucznym posmakiem cytryn wyczułem ostrą nutę alkoholu.
– Proszę pana…
– Pij.
Nie pozwolił mi odstawić szklanki. Popijałem małymi łyczkami, krzywiąc się i ciągle patrząc na broń. Gładki metal lufy hipnotyzował, wypełniał myśli, paraliżował mięśnie. Piłem i płakałem bezgłośnie, dłonie mi się trzęsły. Bontarski kołysał się nieznacznie w przód i w tył, śledził czujnie każdą kroplę, która spływała mi po brodzie w dół szyi, by zniknąć pod koszulką. Oprócz ciężkiego zapachu perfum, czułem od niego coś jeszcze, jakąś lepką, nieprzyjemną woń. Mężczyźnie chyba podobała się władza, jaką nade mną posiadał, bo z chwili na chwilę uśmiechał się coraz szerzej. W pewnym momencie podsunął lufę broni przed moją twarz, dotknął chłodnym metalem mojego policzka. Gdyby nie wypity alkohol, pewnie bym się kompletnie rozkleił i poryczał ze strachu.
– Wiem, że chłopcy lubią bawić się bronią. Podoba ci się? – zapytał miękko, niemal prosząco. – Chcesz go polizać? Chcesz wziąć go do ust?
Umrę tutaj, pomyślałem.
I wtedy chwyciłem się ostatniej deski ratunku.
– On jest tutaj! – krzyknąłem. – Człowiek, który dał mi tę przesyłkę. Mogę pana do niego zaprowadzić. Choćby teraz. On… on powiedział, że…
Rozpaczliwie poszukiwałem czegoś, co mogłoby mi pomóc.
– On powiedział, że ta przesyłka odmieni pana życie – skłamałem.
Bontarski przestał się kołysać, opuścił broń. Zerknął na pakunek leżący na stole, później na mnie. Zmusiłem się, żeby patrzeć mu w oczy. Z możliwie niewinnym wyrazem twarzy zastanawiałem się, czy mam szansę dobiec do drzwi i pootwierać te wszystkie zamki, nim mnie dopadnie.
– No dobrze – powiedział. – Chciałem nieco odwlec ten moment, ale zobaczymy, co ten stary cap dla mnie ma.
Podsunął sobie krzesło i usiadł przy stole. Zaczął rozdzierać papier, a ja ścisnąłem w dłoni szklankę. Zdecydowałem, że gdy tylko otworzy przesyłkę, cisnę naczyniem w jego głowę i rzucę się do ucieczki.
– Cóż to…
Bontarski zmarszczył brwi. Spod szarego papieru wyłoniło się metalowe pudełeczko przypominające nieco cygarnicę. Mężczyzna obrócił je w dłoniach, obejrzał starannie gładkie ścianki, a ja ze zdziwieniem ujrzałem na jednej z nich plamę z wygrawerowanych cyfr układającą się w kształt orła.
Cyfrowy Orzeł.
W tym momencie mężczyzna odszukał zamknięcie i pudełeczko eksplodowało mu w twarz. Buchnął dym albo raczej gęsta, wilgotna mgiełka, która spowiła go całego. Bontarski wrzasnął, zaniósł się kaszlem, zleciał z krzesła.
Łomot wyrwał mnie z niemocy. Moment później byłem w korytarzu i drżącymi rękami szarpałem zasuwy. Każde szczęknięcie rygla przybliżało mnie do upragnionej wolności.
Wypadłem na zewnątrz i odbiegłem w mrok, żegnany nieprzerwanym kaszlem Bontarskiego.
W drodze powrotnej musiałem sporo kluczyć i dotarłem w okolice domu dopiero przed północą. Jednak zamiast iść do siebie, zajrzałem najpierw do sklepu Kawki.
Drzwi nie były zamknięte. Sklepikarz poderwał się na mój widok z krzesła, rozlewając trzymaną w dłoni herbatę.
– Martwiłem się o ciebie – powiedział. Wyglądał, jakby miał ochotę mnie uściskać, ale chyba bał się mojej reakcji.
– Co było w tej przesyłce? – zapytałem. Miałem dość zagadek i gier. – Widziałem, jak eksplodowała mu w twarz.
Kawka drgnął.
– Byłeś blisko? Czy… czy to dotknęło ciebie?
– Nie.