Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 7
– Ma jakieś pięćdziesiąt procent szans. Jeśli jest niewinny… może Bóg pozwoli mu żyć.
– Niewinny? – burknąłem. – Widziałem ten znak na pudełku, tego orła z cyfr. Jak w nazwie tego systemu obrony, o którym pan mówił. „Cyfrowy Orzeł”. Czy on… czy pan myśli, że to przez Bontarskiego…
Zawahałem się, słowa nie chciały mi przejść przez gardło. Kawka odłożył mokrą szmatkę i podparł głowę. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego i bardzo nieszczęśliwego.
– Jutro, Tadeuszu. Obiecuję, że jutro odpowiem na wszystkie twoje pytania. Dobrze?
Po długim wahaniu skinąłem głową. Miałem wszystkiego dość i z każdą chwilą coraz bardziej marzyłem o tym, żeby położyć się spać.
Kiedy następnego ranka wyszedłem z mieszkania, okazało się, że sklep jest pusty, a sklepikarz zniknął wraz ze swoim osłem i kolorowym wozem.
Choć nie od razu zdałem sobie z tego sprawę, spotkanie z Baltazarem Kawką odmieniło moje życie. Sprawiło, że w mojej głowie zakiełkowały pytania, zrodziła się ciekawość, której już nie mogłem stłumić. Chciałem wiedzieć więcej: o Wojnie, o tym, jak nasz kraj wyglądał przed nią, o ludziach, którzy byli winni temu, w jakich warunkach przyszło nam żyć. To za sprawą tej ciekawości pewnego dnia opuściłem Wrocław i wyruszyłem na włóczęgę po zrujnowanej Polsce. Musiałem poznać prawdę, a moje miasto nie oferowało odpowiedzi, których szukałem.
Minęły lata, nim udało mi się odkryć przynajmniej część tajemnicy. Punktem wyjścia były dwa nazwiska: Ernest Bruckner i Karol Bontarski. Przeszukiwałem ocalałe biblioteki i archiwa, przekopywałem się przez tony dokumentów pozbawionych w naszym powojennym świecie większej wartości. Wiele trudu i czasu kosztowało mnie dotarcie do ogniwa łączącego tę dwójkę: do listy trzynastu osób zaangażowanych w program „Cyfrowy Orzeł”, którego szefem był właśnie Bruckner. Program ten zakładał skonstruowanie niemożliwego do złamania systemu informatycznego sterującego polską ochroną antybalistyczną. Systemu, który na kluczowy kwadrans, gdy Rosja spuściła na Polskę deszcz zabójczych rakiet, jedna z tych trzynastu osób musiała wyłączyć. O ile, rzecz jasna, zdrajca był tylko jeden.
Jakiś czas później udało mi się zdobyć zdjęcia większej części wspomnianego zespołu. Nawet nie zdziwiłem się specjalnie, gdy przy nazwisku Kacper Wróblewski ujrzałem podobiznę człowieka znanego mi jako Baltazar Kawka.
Kawka, Wróblewski. Baltazar, Kacper. Skojarzenie było oczywiste.
Ostatnią wskazówkę otrzymałem od pewnego katolickiego księdza, który wyjawił mi, że mirra była w starożytności stosowana do balsamowania zwłok. Dopiero wtedy zrozumiałem, że buteleczka na szyi Kawki mogła być czymś więcej niż pamiątką po ukochanym dziecku. Mogła przypominać mu o jego nowej roli: człowieka niosącego śmierć, anioła zemsty. Nie miałem wątpliwości, że szukał osób ze swojego dawnego zespołu i paczuszkami z hantawirusami mścił się za tragedię kraju i swoją własną. Czy wiedział, kto z nich faktycznie był zdrajcą? Myślę, że nie. Pozostawił to w rękach Boga: zarażony hantawirusami miał przecież szansę nie zachorować. Logika godna szaleńca, ale czy ktoś, kto przeżył to, co Kawka, mógł pozostać normalny?
Wreszcie odnalazłem i samego sklepikarza. Od naszego spotkania we Wrocławiu minęło blisko dwanaście lat. Znalazłem go w podwarszawskich Siedlcach. Sklepikarz leżał w malignie i nie poznał mnie przez te dwa dni, kiedy go pielęgnowałem. Później zmarł.
W jego rzeczach znalazłem listę trzynastu nazwisk z programu „Cyfrowy Orzeł”. Dziesięć z nich było wykreślonych, pozostało nazwisko Wróblewskiego oraz dwa inne. Pod listą, w hermetycznie zamkniętych opakowaniach spoczywała para bliźniaczych metalowych pudełek ze sprężonymi hantawirusami.
Następnego dnia spakowałem dobytek sklepikarza na wóz i pojechałem kontynuować dzieło Baltazara Kawki. Gdy opuszczałem Siedlce, promienie słońca odbijały się w maleńkiej buteleczce z mirrą, która wisiała mi na szyi.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy
Kiedy zadzierasz z gangsterami, nigdy nie wiesz, co cię czeka po przebudzeniu, choć można oczywiście mieć pewne podejrzenia. Mafiosi z teatralnym zacięciem zdradzają słabość do końskich łbów wciśniętych pod pierzynę. Inni zadowalają się tradycyjnym łomotem, w wyjątkowych przypadkach rozszerzając usługę o łamanie kończyn albo pieszczotę palnikiem acetylenowym.
Jednak Sander Gecko to była zupełnie inna liga, ten gość naprawdę miał klasę. Trzeba mieć klasę, żeby wysłać w ślad za kimś prawdziwą irlandzką banshee.
Pokój był nieduży, przesiąknięty zapachem grzyba. Sprężyny zapluskwionego materaca dźgały mnie w plecy, a zza ściany cienkiej jak tektura dobiegał szmer czyjegoś telewizora. Za oknem, w świetle samotnej latarni, wiatr szarpał się z bezlistnym drzewem.
Była druga w nocy, ale obudziłem się czujny, gotowy do ucieczki. Choć kładłem się spać w ciemności, teraz przez uchylone drzwi prowadzące do łazienki sączyło się światło, słychać było plusk wody.
Znaleźli mnie, pomyślałem.
W pierwszej chwili spanikowałem – oblał mnie zimny pot, w ustach nagle zrobiło się sucho, strach sparaliżował mięśnie. Jednak szybko wziąłem się w garść: nie po to przez ostatni tydzień tułałem się po podłych motelach, nie po to marzłem pod autobusowymi wiatami i gniotłem się w rozklekotanych greyhoundach, żeby teraz się po prostu poddać.
Usłyszałem coś na kształt melodyjnego szeptu, jakby ktoś w łazience nucił kołysankę. Podniosłem się przy wtórze jęczących sprężyn i chwyciłem kurtkę. Nic, zero reakcji. Zamiast uciekać, założyłem buty. Nawet na moment nie spuszczałem wzroku z uchylonych drzwi. Kurtkę zarzuciłem na grzbiet, cały mój śmieszny dobytek upchnięty miałem po kieszeniach. Tylko koszulka gdzieś wsiąkła, ale to akurat mogłem przeboleć. Byłem gotów do drogi.
Śpiewny szept rozległ się głośniej, a jego żałosny ton złapał mnie za serce. Było w nim coś, co przyciągało, nie pozwalało po prostu uciec. Zamiast wziąć nogi za pas, podszedłem bliżej. Położyłem dłoń na klamce i pchnąłem drzwi.
Pozwólcie, że powtórzę: Sander Gecko miał klasę.
W łazieneczce, wyłożonej popękanymi kaflami, klęczała dziewczyna o skórze białej jak śnieg. Mokra koszula nocna opinała się na jej krągłych piersiach, a rude włosy muskały sterczące sutki. Dziewczyna nuciła pod nosem, a w stojącej obok misce moczyła się moja koszulka ze Strusiem Pędziwiatrem.
Miednica była pełna krwi, koszulka w strzępach, a palce nieznajomej kończyły się szponami ostrymi jak brzytwy.
– Mam dla ciebie wiadomość od pana Gecko, Rivers – powiedziała, podnosząc na mnie swoje obłędne, olbrzymie oczy. – Ta wiadomość brzmi: „Twój czas się skończył”.
Przyznaję, moment nie był najlepszy na zgrywanie żigolaka, ale zawsze miałem