Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 16

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak

Скачать книгу

gdy samotność dopadła go jak starcza astma. Nie miał nikogo poza tobą, ale odszedłeś, nie oglądając się za siebie. I ten obcy facet, ten cały Sonny, zrobił dla niego więcej, w tych ostatnich latach stał się jego najbliższym przyjacielem. Dlatego cię nienawidzę. Dlatego nigdy nie dam ci spokoju i nie pozwolę, żebyś mieszkał w tym domu.

      – Dzieci opuszczają rodziców – bąknąłem. – Taka kolej rzeczy.

      – Nie byłeś jego dzieckiem.

      – Nie. Nie byłem. Byłem dzieckiem jego ukochanego brata, którego odbicie wciąż próbował we mnie dostrzec. Na próżno. I w pewnym momencie miałem dość patrzenia we mnie jak w krzywe zwierciadło. Miałem dość udawania, że to, co tam dostrzega, mu się podoba.

      S.I.mon na moment zamilkł.

      – Brian nie udawał – powiedział cicho. – Byłeś dla niego wszystkim.

      – Jego muzyka była dla niego wszystkim. Jego kuchnia, jego bale charytatywne i naukowe mityngi. To było dla niego wszystkim. A ja… – zabrakło mi słów. – Nie zrozumiesz.

      – To ty nie zrozumiesz – odparł. – Więc może lepiej będzie, jak ci pokażę.

      Widok na ekranie się zmienił. Ujrzałem…

      …odświętnie udekorowaną jadalnię, stół zastawiony potrawami, zapalone świece. W kącie stoi prawdziwa choinka, a Brian w garniturze siedzi sam przy stole i raz po raz zerka na zegarek.

      – Pamiętasz to? – zapytał S.I.mon. – Pamiętasz?

      – Powinien już tu być – mówi Brian. – Samolot wylądował godzinę temu.

      – O ile w ogóle do niego wsiadł – podsuwa nieśmiało S.I.mon.

      – Wsiadł. Obiecał mi przecież.

      Obraz zastygł.

      – Obiecałeś, prawda, Dave? Przecież przysłał ci bilet na samolot, a na lotnisko wysłał limuzynę. Prawdziwy powrót syna marnotrawnego. Po trzech latach milczenia. Wyciągnął do ciebie dłoń, a ty obiecałeś, że ją uściśniesz.

      Kolejna projekcja.

      Brian sięga po komórkę i dzwoni. Nikt nie odbiera. Próbuje jeden raz, później drugi. W końcu dzwoni na lotnisko w San Francisco i okazuje się, że David Wilcox w ogóle nie wsiadł do samolotu lecącego do Springfield.

      Mężczyzna odkłada komórkę i długo patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem. Wymyślne dania stygną, a on wciąż tkwi bez ruchu przy wigilijnym stole, czekając na dziecko, którego nigdy nie miał, na syna, który nigdy nie był jego synem. Na Dave’a, który leży teraz w jakiejś melinie w San Fran, zaćpany do nieprzytomności.

      – Brian? – odzywa się S.I.mon.

      Mężczyzna wstaje od stołu. Wydaje się, jakby w ciągu ostatniej godziny przybyło mu lat.

      – Wesołych świąt, S.I.mon – mruczy i idzie do swojej sypialni. Gdy mija kamerę, na jego policzkach widać łzy wielkie jak grochy.

      Projekcja zgasła, ale ja wciąż cały drżałem.

      – Tego wieczora chciał ci powiedzieć, że umiera – oznajmił S.I.mon. – Nienawidzę cię, Dave, dlatego, że cię tam wtedy nie było. I dlatego, że choć Brian mnie stworzył i był ze mnie dumny, cholernie dumny, to z tobą i tylko z tobą chciał dzielić tamten wieczór.

***

      Nie do końca wiem, co działo się ze mną przez kolejne godziny. Wydaje mi się, że strach i żal, które mnie dopadły, zaowocowały czymś na kształt gorączki. Pamiętam mętlik, jaki miałem w głowie, i wstrząsające mną dreszcze; pamiętam długie, bełkotliwe monologi, które opuszczały moje usta; pamiętam momenty niemal mistycznego uniesienia, kiedy godziłem się z losem i mówiłem sobie, że tak właśnie ma być, że od samego początku tak to się miało skończyć.

      Otrzeźwił mnie sygnał telefonu odebranego przez S.I.mona.

      – Wylądowaliśmy w Springfield – odezwał się szeleszczący głos, przed którym od tygodni starałem się uciec. Sander Gecko. – Będziemy na miejscu za kwadrans. Proszę zadbać, żeby przesyłka na nas czekała.

      Aż mnie skręcało, gdy słyszałem ten jego obleśny, pełen samozadowolenia ton.

      – S.I.mon – odezwałem się, gdy Gecko się rozłączył. – Wiesz, co się stanie, kiedy oni tu przyjadą? Zabiją mnie. Zaszlachtują jak świnię. Sądzisz, że Brian by tego chciał?

      – To, czego Brian by sobie życzył, jest już bez znaczenia – odparła cicho SI.

      – S.I.mon… – zacząłem, ale zaraz umilkłem. Nie będę błagał. O nie. Zrobiłem w swoim życiu mnóstwo rzeczy, których żałuję, znacznie więcej niż inni w moim wieku. Tego jednego nie zrobię. Nie będę błagał maszyny o litość.

      Postanowiłem czekać. Wstałem, zaczerpnąłem powietrza. Przez całe życie przed czymś albo od czegoś uciekałem. Dość tego. Teraz spojrzę przeznaczeniu w twarz.

      Odezwał się dzwonek do drzwi. Zerknąłem na ekran…

      …i odkryłem, że przeznaczenie ma twarz Aainy Sengupty.

      – Boże wszechmogący, co ona tu robi?! – jęknąłem. Nagle pomyślałem o tym, co może się stać, jeśli trafią tu na nią draby Gecko. – S.I.mon, nie możesz jej wpuś…

      Za późno. Aaina otworzyła drzwi frontowe i weszła do holu.

      – David? – z głośników popłynął jej głos. – David, jesteś tutaj? S.I.mon?

      – Nie ma go – SI pospieszyła z informacją. – I obawiam się, że to nie jest najlepszy moment, aby…

      – Gdzie on jest? Gdzie David? – dopytywała się Sengupta. – Wrócił w ogóle do domu?

      – Muszę prosić, aby pani jak najprędzej wyszła. Obiecuję, że gdy tylko Dave wróci…

      – A jeśli coś mu się stało? S.I.mon, dokąd on poszedł? Musiał ci przecież coś powiedzieć.

      – Zapewniam, że nie wspomniał ani słowem na temat swojego miejsca pobytu. Panno Sengupta, proszę! Musi pani już iść.

      Jego natarczywość w końcu zwróciła jej uwagę.

      – Czemu? – zapytała. – S.I.mon, co się dzieje? O co tu chodzi?

      W oknie błysnęły światła nadjeżdżającego samochodu. Tłuczeń na podjeździe zachrobotał pod kołami, moment później zgasł silnik.

      – David? – Aaina podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. – S.I.mon, co to za ludzie?

      Usłyszałem obok siebie szczęk zamka i drzwi prowadzące do studia nagrań nagle stanęły otworem.

      – Czas

Скачать книгу