Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak страница 19
– Anna – powiedziałem, znajdując się już na korytarzu i pospiesznie zakładając kurtkę. – Kochanie, jestem tutaj. Co się dzieje?
Usłyszałem łknięcie. Nie umiem tego inaczej nazwać. Brzmiało to tak, jakby ktoś nacisnął przycisk wyciszający odgłosy płaczu, a ułamek sekundy później wdusił go z powrotem.
– Anna? – powtarzałem, zbiegając po schodach. – Anna, co się dzieje? Błagam cię, powiedz coś…
Znowu cisza. A potem jęk, pociągnięcie nosem i kilka sekund cichutkiego, płaczliwego zawodzenia. I w końcu słowa.
– Przyjedź. – Jej głos przypominał skamlenie skatowanego psa. – Proszę, przyjedź.
Minutę później wybiegłem z budynku uniwersyteckiego, wskoczyłem do samochodu i ruszyłem z piskiem opon. Jechałem jak automat, cisnąc na pedał gazu ile wlezie. Droga rozlewała się w szarą wstęgę i uciekała spod kół.
Zostawiłem za plecami całe dzielnice opuszczonych domów, rozpadających się bloków, zrujnowanych magazynów. Pędziłem przez skrzyżowania, na których martwe światła uliczne dyndały na słupach jak wysuszone ciała wisielców. Na przedmieścia Berlina dotarłem w niecałe dziesięć minut, choć kiedyś zajęłoby to przeszło godzinę. Po blisko sześćdziesięciu latach od wkroczenia w nową, wspaniałą erę ludzkości dawna stolica Niemiec mogła się pochwalić populacją sięgającą stu dziesięciu tysięcy dusz, a jej znakomita większość przypominała miasto duchów.
W domu powitała mnie cisza; mimo nieba zasnutego chmurami wewnątrz nie paliły się żadne światła.
– Anna? – zapytałem. – Anno, jesteś tu?
Nie odpowiedziała. Szybkim krokiem przeszedłem do salonu, stamtąd do kuchni. Telewizor – stary, przedwojenny OLED – był włączony, ale ściszony. W wiadomościach, tak samo jak rano, trąbili o szczęśliwych narodzinach dziewczynki gdzieś w Okręgu Moskiewskim. Wiedziałem, że przez najbliższy dzień lub dwa nie będzie się mówiło o niczym innym.
– Anno? – powtórzyłem głośniej, ruszając po schodach na piętro.
Znalazłem ją w sypialni. Leżała na łóżku, z podkurczonymi nogami, przyciskając do brzucha poduszkę. Na podłodze rozsypane były zdjęcia, które trzymaliśmy w metalowej puszce po herbatnikach: fotografie naszych dziadków i rodziców, rodzeństwa, przyjaciół z młodości. Z biegiem lat papier pomarszczył się i zaczął kruszyć na rogach, a kilkusekundowe filmy utrwalone na warstewce e-kliszy potwornie wyblakły i raz po raz ginęły pod śnieżącymi pikselami zakłóceń.
– Anno, kochanie? – Usiadłem za nią i delikatnie położyłem dłoń na jej ramieniu. – Przestraszyłaś mnie. Wszystko w porządku?
Na nocnej szafce stał otwarty słoiczek z pigułkami przepisanymi przez doktora Potockiego. Antydepresanty powinny jej pomóc się rozluźnić, pogodzić z rzeczywistością i odnaleźć pozytywne aspekty codziennej egzystencji, ale najwyraźniej nie były warte swojej ceny: Anna w połowie opróżniła słoiczek, a wciąż miała w sobie tyle pogody ducha co połamany manekin.
– Kochanie?
– Przeglądałam zdjęcia – wyszeptała, nie odwracając się do mnie. – Chciałam przypomnieć sobie twarz mamy, jej uśmiech. To już tyle czasu…
Podniosłem jej dłoń do ust i pocałowałem. Może istniały słowa, które mogłyby w takiej chwili pomóc, ale ja ich nie znałem.
– A potem… potem zagubiłam się w nich – mówiła dalej Anna. – Na chwilę zapomniałam, że oni wszyscy nie żyją. Zapomniałam o wszystkim, co się od tamtej pory wydarzyło. Zapomniałam, że…
Urwała, usta jej zadrżały. Trzymałem ją za rękę i czekałem.
– Boli mnie – wyszeptała. Dotknęła piersi, czoła, brzucha. – Tutaj. I tutaj. I tutaj.
– Chcesz coś przeciwbólowego?
– To nie to, Rufus. To nie taki ból.
– Mogę coś zrobić? Cokolwiek?
– Bądź przy mnie. Po prostu bądź przy mnie. Potrzebuję cię.
Zrzuciłem kurtkę, zdjąłem buty i położyłem się za nią. Przylgnęliśmy do siebie jak zmarznięte szczenięta, a doskwierający Annie chłód tajał pod moim ciepłym oddechem. Uciekał kącikami oczu, na zaczerwienione policzki, by wsiąknąć w materiał poduszki.
– Boję się, Rufus.
– Czego, kochanie?
Przez pewien czas milczała i byłem przekonany, że już nic więcej nie powie. Nie zamierzałem drążyć tematu, skoro tego nie chciała. To nie była nasza pierwsza taka rozmowa.
– Boję się wieczności – bąknęła. – Boję się, że tak już będzie. Zawsze.
– To niemożliwe – zapewniłem cicho, ale z przekonaniem, z wiarą, której tak naprawdę wcale nie miałem. – Wszystko się zmieni. Zobaczysz. Ostatni eksperyment Schliemanna dał niezłe rezultaty, może uda się coś z niego wyciągnąć. Poza tym pracują nad tym ludzie z całego świata. Kto wie, może już za pięć czy dziesięć lat zdołamy zniwelować promienie Spitzera? Słyszysz? Bez promieniowania Spitzera może… może będziemy mogli mieć dziecko. Czy nie warto o to walczyć? Czy to nie jest coś, na co warto czekać?
Wspomnienie o dziecku zawsze działało, przynajmniej do tej pory. Jednak teraz Anna pokręciła głową i wyszeptała:
– Nie wiem. Nie wiem, Rufus. Czy… Boże, naprawdę skazałbyś nasze dziecko na coś takiego?
– Wiesz przecież, że nie. Ale to minie. Musi minąć. Kiedyś…
– Kiedy? – Nie pozwoliła mi skończyć. – No powiedz, kiedy? Za pięćdziesiąt lat? Sto? Trzysta? Ja już dłużej nie mogę, skarbie. Ja… ja już niczego nie czuję.
– Słucham?
– Niczego nie czuję. Nie tak naprawdę. Nic, zero. Jestem pusta, wypalona. Jakbym miała serce z kamienia. Albo jakbym nie miała go wcale. Gorzej, jakbym nie miała duszy.
Odniosłem wrażenie, jakby mi skóra cierpła od środka.
– Może… – Na samą myśl o tym, co chciałem powiedzieć, zrobiło mi się duszno. – Może powinniśmy… Boże, może powinnaś spotkać się z kimś… z kimś innym. Nie ze mną.
Obróciła się szybko w moją stronę i popatrzyła mi głęboko w oczy.
– Nie mów tak – poprosiła, zaraz zamykając mi usta pocałunkiem. Wargi miała słone od łez, twarz wykrzywioną grymasem bezsilnej rozpaczy. – Nigdy tak nie mów, słyszysz? To nie ty jesteś problemem. Ty nadajesz