Star Force. Tom 4. Podbój. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Star Force. Tom 4. Podbój - B.V. Larson страница 2

Star Force. Tom 4. Podbój - B.V. Larson

Скачать книгу

Zuważyłem kompanię marines ćwiczącą pomiędzy nimi, niezważającą, że wieże ich obserwują i są gotowe podjąć natychmiastowe działanie w stosunku do każdego człowieka, który przekroczyłby cienką linię dzielącą przyjaciela od wroga. Widocznie mieli zaufanie do mojego oprogramowania.

      Crow również odcisnął swój ślad na organizacji i tym skrawku ziemi. Jeśli chodzi o pracę z nanitami, zrobił bardzo niewiele. Rzadko także wymyślał jakieś nowe rodzaje broni, by walczyć z makrosami. Za to z upodobaniem ozdabiał swoją kwaterę i biuro, o którym mówiono, że jest ogromne. Teraz, po raz pierwszy od powrotu, miałem wejść do nowego budynku. Tę wizytę odkładałem już zbyt długo.

      Do gmachu Dowództwa Floty wszedłem we wtorek o godzinie trzynastej. W dłoniach miałem folder wypełniony sprawozdaniami finansowymi. Wcale nie podobało mi się to, co w nich znalazłem.

      W zadziwiający sposób budynek pod moją nieobecność stał się czteropiętrowy. W tym momencie był drugi co do wielkości, po szpitalu. Roiło się tutaj od cywilnych pracowników sztabu. Większość z nich zajmowała się komputerami w swoich boksach. Przeszedłem wzdłuż rzędu takich przegródek, starając się nic po sobie nie pokazywać, ale miałem wrażenie, że nie do końca mi się to udało. Trudno było nie marszczyć brwi. Crow sam nie stworzył niczego. Mogłem sobie jedynie wyobrażać, jakim – wydrenowanym ze wszystkich nacji Ziemi – budżetem obracał.

      Sam admirał urzędował w wielkim biurze na czwartym piętrze. Wokół tego pomieszczenia wydzielono mnóstwo pokoików dla armii urzędników. Kiedy wszedłem, zorientowałem się, że różnią się oni od tych na dole. Nie było tu ani jednego mężczyzny. Same zadziwiająco atrakcyjne kobiety, w zdecydowanej większości Azjatki.

      Tu i tam stali strażnicy, uzbrojeni w konwencjonalne karabiny zamiast miotaczy. Tak stanowił nowy, wewnętrzny regulamin bazy, wprowadzony przez Crowa. Miotacze zakazane zostały w obecności cywili, nieposiadających ochrony przed blaskiem i promieniowaniem. Nie zgadzałem się z tą zasadą, ponieważ broń balistyczna nie miała prawie żadnego oddziaływania na makrosy ani nawet na naszych własnych marines.

      Już wiedziałem, że dyscyplina żołnierzy, którzy pozostali w bazie, przedstawiała się bardzo marnie. Nie zostali wyszkoleni przez doświadczonych weteranów, takich jak starszy sierżant Kwon. Większość strażników siedziała na krawędzi biurek i bezwstydnie flirtowała z umiarkowanie zainteresowanymi urzędniczkami. Reszta zgromadziła się w pobliżu okien i paliła, stukając w ekrany smartfonów.

      Doszedłem do drzwi biura Crowa o wymiarach cztery na cztery metry, wykonanych z mahoniu. Złote zatrzaski puściły, zanim zdążyłem ich dotknąć, i drzwi przesunęły się bezgłośnie na rolkach, wpuszczając mnie do środka. Na podłodze gabinetu leżał gruby, miękki, pomarańczowy dywan. Łopaty wentylatorów w kształcie liści palmowych wolno obracały się nad głowami. Centrum pomieszczenia zajmowało wielkie biurko z drzewa różanego.

      Na samym środku pomieszczenia czekał na mnie Crow. Jego niebieskie oczy były szeroko otwarte, podobnie jak wyszczerzone w uśmiechu usta. Opalona na czerwono twarz podkreślała biel dużych, kwadratowych zębów.

      – Proszę wejść, pułkowniku! – powitał mnie, wykonując zapraszający gest ręką. – Nie spodziewałem się, że tak prędko zakończy pan urlop, ale cieszę się, że pan wrócił.

      Kiwnąłem głową, akceptując kłamstwo, i wszedłem do biura. Kilka kruczowłosych urzędniczek w granatowych biznesowych spódnicach cicho zgromadziło się za moimi plecami. Szeptały coś do siebie podekscytowane. Crow odprawił je i zamknął im masywne drzwi przed nosem.

      Stałem z rękami na biodrach, podziwiając pomieszczenie.

      – Nieźle się tu urządziłeś, Jack – stwierdziłem.

      Jego twarz poczerwieniała, ale za chwilę znów zagościł na niej jowialny uśmiech. Wiedziałem, że nie znosił, kiedy ignorowałem jego admiralski stopień, ale nie dbałem o to.

      – Fajnie, że wpadłeś. Sam powinieneś postawić sobie lepszy budynek. Znam kilku architektów. Mówią o nich, że są najlepsi na tej półkuli.

      – Zauważyłem – powiedziałem. – To właśnie prowadzi nas do przyczyny, dla której tu przyszedłem.

      Rzuciłem na ogromny stół plik papierów. Biurko było tak wielkie, że pokaźny folder wyglądał na nim jak płatek śniegu na boisku futbolowym.

      Crow spojrzał na papiery i zmarszczył brwi.

      – Sprawozdania?

      – Tak, finanse. Flota zagarnęła cały budżet. Nie wiem, kiedy ani jak to się zaczęło, ale dziś się skończy.

      Crow przez chwilę chciał coś powiedzieć, jednak zmilczał. W końcu jednak złapał wiatr w żagle. Domyśliłem się, że wyszedł z wprawy w obcowaniu ze mną i potrzebował chwili na opanowanie się. Przywykł do tego, że przez całe miesiące wszyscy wokół niego czekali na jedno łaskawe skinięcie.

      – Zobaczymy, co da się z tym zrobić, Kyle – powiedział w końcu. – Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia. Być może podwyżka dla marines już jest rozpatrywana. Twoja strona poniosła spore straty. Trzeba ją odbudować.

      Patrząc mu w oczy, wolno pokiwałem głową. Nachylił się nad papierami, wziął ołówek i naniósł pewne zmiany. Ołówek lekko skrzypiał.

      – Tak… Wykreśliłem prywatny stadion dla oficerów. To wprawdzie projekt podnoszący morale i wielu z moich kolegów będzie niezadowolonych, ale trzeba zachować pewne priorytety.

      Pokręciłem głową.

      – Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt – powiedziałem.

      Spojrzał na mnie i przechylił głowę na bok.

      – Nie całkiem rozumiem, co masz na myśli.

      – Doskonale rozumiesz. Flota bierze połowę wpływów, a marines drugą połowę. Tyle. Koniec pieśni.

      Crow rzucił się naprzód, jak się tego spodziewałem. Oczy wyłaziły mu z orbit niczym gotowane jajka. Nie uderzył, wyprostował tylko palec i dźgnął mnie nim. Mięśnie mojej klatki piersiowej napięły się, ale to jedynie spotęgowało ból w żebrach. Machnąłem ręką, chwyciłem jego nadgarstek i wykręciłem. Admirał upadł na twarz.

      Podniósł się natychmiast. Stałem w miejscu, patrząc na niego spod zmrużonych powiek. Usta ściągnęły mi się w cienką linię. Jack krwawił z nosa, prawdopodobnie na skutek dość gwałtownego i niezamierzonego zetknięcia z pomarańczowym dywanem. Ja krwawiłem także – z dziury, którą jego palec zrobił w moich mięśniach.

      Skrzyżowałem ramiona. Crow wziął głęboki oddech i powtórzył mój gest. Nagle zaśmiał się głośno.

      – Tak jak zawsze między nami – powiedział. – Dwa samce alfa i tylko jedno stado.

      – Racja – potwierdziłem. – Ale ty ugryzłeś jako pierwszy.

      Crow pokiwał głową.

      – W porządku, ziom. Wygrałeś. Siedemdziesiąt – trzydzieści. Dziś to jeszcze

Скачать книгу