Star Force. Tom 4. Podbój. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 4. Podbój - B.V. Larson страница 5
– Admirała Crowa też?
Wahałem się tylko sekundę.
– Tak, jego też.
Barrera odwrócił się do drzwi i wyszedł. Słuchawkę komunikatora miał w uchu cały czas i już kontaktował się z najważniejszymi osobami w moim sztabie. Wiedziałem, że zdoła ich tu zgromadzić szybciej niż ja.
Wykorzystałem ostatnie chwile spokoju, by przejść się po swoim nowym biurze. Podszedłem do ogromnych okien i wyjrzałem na zewnątrz. Crow kazał je specjalnie wykonać. Miały ponad cztery metry wysokości i łagodnie przechodziły w linię dachu. Zrobiono je z kuloodpornego szkła o grubości kilku centymetrów. Nie chciałem nawet myśleć, ile kosztowały. Zajmowały całą wysokość pomieszczenia. W pewnym sensie były absurdalne, ale zapewniały cudowny widok.
Na zewnątrz zielone liście palm poruszały się pod wpływem wiatru. Łagodna burza odświeżyła powietrze. Przeszedłem na drugą stronę pokoju i spojrzałem na białe piaski zatoki. Mieliśmy z Sandrą nadzieję na randkę na plaży, ale wyglądało na to, że nieprędko znajdziemy czas.
Rzuciłem okiem na bazę i ciemniejące morze. Wiele budynków wykonanych zostało z inteligentnego metalu, stopów utworzonych przez nanity. Miały one wygląd polerowanej stali nierdzewnej i lekki brązowawy nalot. Po roku w przestrzeni dopiero zaczynałem cieszyć się z uczucia powrotu do domu. Spędziłem tu niecałe dwa tygodnie. Tylko tyle zdecydował się dać mi przeciwnik.
Podniosłem wzrok na chmury. Srebrny deszcz lał się z nieba strumieniami. Uświadomiłem sobie, jakie to zjawisko jest piękne. W odróżnieniu od światów, na których byłem w ciągu ostatniego roku, w ziemskich burzach było coś magicznego. Nadal mnie zachwycały.
Nie widziałem gwiazd, ale wiedziałem, że gdzieś tam są, ponad chmurami, zimne białe światełka w przestrzeni. Wydawały się nieskończenie stare i nieśmiertelne w porównaniu z takimi stworzeniami, jak ja sam, które prowadziły swoje śmieszne wojenki.
Miałem pewność, że gdzieś tam gromadzą się makrosy. Wróciły.
Rozdział 3
Dwadzieścia minut po tym, jak wydałem polecenie Barrerze, w moim pokoju czekała już grupa najbliższych współpracowników. Major Sarin, Sandra, Kwon i sam Barrera. Z ważnych graczy brakowało jedynie Crowa, który zapewne siedział przy piwie w klubie oficerskim.
Wielkie biurko było już czyste, ale nadal nie funkcjonowało. Nakazałem major Sarin zmienić oprogramowanie i zdjąć wszystkie hasła.
– Chcę, aby mogło na tym pracować jednocześnie kilka osób – powiedziałem. – Potrzebujemy centrum operacyjnego i urządzimy je tutaj.
– Proszę dać mi kilka minut, sir – odparła Sarin.
Pochyliła się nad stołem. Przywołała wirtualną klawiaturę i wpisywała kolejne polecenia. Od czasu do czasu system potwierdzał przyjęcie komendy sygnałem dźwiękowym.
– Kwon, proszę podać mi urządzenie – powiedziałem, wyciągając rękę.
Wszyscy spojrzeli na nas, zaalarmowani. Ramię Kwona uniosło się. W dłoni trzymał dziwny, gwiaździsty przedmiot. Wyglądał jak kolczatka, kilka ostrzy połączono ze sobą w ten sposób, żeby były skierowane na zewnątrz niezależnie od tego, jak rzuciło się go na ziemię. W dawnych czasach podobnych kawałków żelaza używano do powstrzymywania szarż kawalerii. Jednak kolce tego urządzenia miały około trzydziestu centymetrów, a w jego środku znajdowała się jednostka centralna połączona z mikroładunkiem nuklearnym.
Wszystkie oczy śledziły ruchy Kwona, przekazującego mi urządzenie. Nawet major Sarin przerwała pracę. Podniosłem broń i potrząsnąłem nią.
– Wiecie, że jeśli czymś takim rzucicie w człowieka – stwierdziłem – ostrza go zabiją, nie musi dojść do eksplozji.
Major Sarin otworzyła i zamknęła usta.
– O co chodzi, majorze?
– To coś nie jest uzbrojone, prawda?
– Oczywiście, że jest, ale nie zostało aktywowane. Aby to zrobić, należy wdusić ten przycisk – powiedziałem, kładąc kciuk na niebieskim owalu przy jednym z kolców.
Uśmiechnąłem się, widząc ich zdenerwowanie.
– Nie martwcie się – powiedziałem. – Jeśli wybuchnie, nawet nie poczujecie.
– Zaczynamy spotkanie, sir? – spytał Barrera. – Trzeba zamknąć drzwi.
Potrząsnąłem głową.
– Czekamy na Crowa. Proszę go przyprowadzić.
Pułkownik odwrócił się, ale powstrzymałem go, zanim dotarł do drzwi.
– Z drugiej strony bardziej mi się pan jednak przyda tutaj. Kwon, wyślij zespół marines w pełnym oporządzeniu, by przyprowadzili admirała. Powiedzcie mu, że to sytuacja alarmowa. Makrosy wróciły.
Ostatnie zdanie spowodowało, że wszyscy przenieśli wzrok z mojej dłoni na twarz.
– Tak, to prawda. A to prowadzi nas do tego dziwnego obiektu, jedynej rzeczy, jaka w tej chwili broni naszych granic.
– Pułkowniku – odezwała się major Sarin – ekran już działa. Na razie mamy dane od okrętów i sond Sił Gwiezdnych.
Patrzyliśmy na mapę Układu Słonecznego. Pojawiło się kilkanaście zielonych ikon. Każdej towarzyszyły małe, nieczytelne napisy. Większość z nich znajdowała się w pobliżu Ziemi, kilka przy Księżycu i po dwie przy każdym z pierścieni łączących nas z resztą wszechświata.
– Zakładam, że zielone to nasze jednostki?
– Tak, sir – potwierdziła major Sarin. – A te duże niebieskie struktury to pierścienie.
Pierścienie były gigantycznymi, okrągłymi monolitami o średnicy kilku mil. Wykonane zostały z nieznanego materiału. Podejrzewaliśmy, że to pył gwiezdny. Dwa znajdowały się w Układzie Słonecznym – jeden na powierzchni Wenus, drugi wisiał w Pasie Kuipera. Przenosiły one jednostki kosmiczne do innych systemów gwiezdnych. Jak udało nam się ustalić, czas takiego przelotu był wartością zerową.
Nie wiedzieliśmy, kto zbudował pierścienie, ale nauczyliśmy się ich używać. Podobnie jak z większością obcej technologii, zaadoptowanej przez Ziemian. Potrafiliśmy wykorzystywać te urządzenia, mając nikłe lub wręcz żadne pojęcie o tym, na jakiej zasadzie funkcjonują. Często w myślach porównywałem nas do bandy jaskiniowców mknącej na skuterach wodnych z winchesterami w dłoniach. Nie wiedzieliśmy, co robimy, ale świetnie się przy tym bawiliśmy, a to sprawiało, że staliśmy się niebezpieczni.
Przełożyłem minę do lewej ręki. Wydawało mi się, że słyszę