Odyssey One. Tom 5. Król wojowników. Evan Currie
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Odyssey One. Tom 5. Król wojowników - Evan Currie страница 11
Eric uważnie przyglądał się drobnemu mężczyźnie, starając się odgadnąć, czy admirał rozpoznał kłamstwo lub znał prawdę. Nie wyczytał z jego twarzy nic poza rozczarowaniem brakiem danych. Eric wciąż nie był pewien, czy może tu ufać swoim instynktom, ale osobiście miał nadzieję, że Tanner i jego Priminae nie mieli nic wspólnego z tym, co się wydarzyło.
Sam nie wierzył w ich winę, ale te okręty były bardzo podobne do jednostek Priminae. Zbudowane zostały wprawdzie z nieco innych materiałów i korzystały z innej technologii, ale miały niemal identyczną konstrukcję.
Musiały być z nimi jakoś powiązane.
Do czasu, aż stwierdzi, w jaki sposób, Eric wolał nikomu w pełni nie ufać. Nawet Priminae należący do jego załogi, choć nieliczni, musieli być w pewnym stopniu podejrzani do momentu wyjaśnienia sprawy.
Dlatego właśnie ludzie skonstruowali niszczyciele klasy Włóczęga. Były w pełni ziemskiej konstrukcji, z ludzką załogą, której zadaniem było poznanie prawdy o Galaktyce.
Na razie, ku jego irytacji, „Odyseusz” miał przede wszystkim odciągać od nich uwagę.
– Dziękuję, admirale – powiedział po chwili.
Rozdział 4
Imperialny krążownik „Piar Cohn”
Na skraju układu gwiezdnego
– Kapitanie, żadnych śladów życia czy nienaturalnych ruchów w tym układzie.
Aymes zdawkowo skinął głową – nie był wcale zaskoczony takim brakiem informacji.
– Ślady po Drasinach?
– Tak, kapitanie. Na dwóch planetach.
Aymes powstrzymał się przed głośnym wyrażeniem oburzenia. Dwie planety, na których mogliby zamieszkać poddani Imperium, poświęcone z powodów, których nie umiał pojąć. Jaki był cel takiego marnotrawstwa?
– Kurs spiralny po obrzeżach układu. Szukajcie wszelkich oznak odkształceń czasoprzestrzeni. Przylotu lub odlotu okrętów.
– Tak jest, kapitanie.
Okrążenie układu zajmie „Cohnowi” całe dni. Kazał szukać śladów, choć był przekonany, że ich nie ma, ale w tym momencie nic więcej nie mógł zrobić. Drasinowie byli zbyt niebezpieczni, aby ryzykować przeoczenie czegokolwiek.
Aymes stwierdził, że powinien się cieszyć z braku śladów wskazujących, że bestie zawróciły ku Imperium.
„Przynajmniej aż tak tego nie spieprzono”.
Niewielkie pocieszenie, ale zawsze coś.
Ranquil, stolica Priminae
Ambasador LaFontaine przywitała Erica, gdy ten wkroczył na teren placówki dyplomatycznej, położonej wewnątrz ogromnego habitatu Priminae w kształcie piramidy.
– Kapitanie, cieszę się, że pogłoski o pańskiej śmierci okazały się przesadzone – powiedziała z uśmiechem.
– Nie tak bardzo jak ja, pani ambasador – odparł Eric z przekąsem. – A właśnie niedawno zacytowałem to samo powiedzenie admirałowi Tannerowi.
– Jestem pewna, że tak samo ucieszyła go wieść, że pan żyje, jak i zmieszało go pańskie wyjaśnienie – roześmiała się LaFontaine. – Proszę wejść. Oczywiście otrzymałam najnowsze wieści z Ziemi, ale chętnie usłyszę coś więcej poza rozkazami i wytycznymi.
Eric skinął głową, usiadł w fotelu i rozluźnił się nieco. Całkiem lubił tę ziemską dyplomatkę, którą poznał, transportując ją za pierwszym razem na Ranquil oraz będąc jej głównym kontaktem z Ziemią, przynajmniej do czasu, aż zbudowano Herosów.
– Wciąż rzecz jasna trwa odbudowa. Chiny i Indie poniosły największe straty podczas inwazji, choćby ze względu na samą liczbę ludności. Oczywiście Konfederacji też mocno się dostało, ale podejrzewam, że wyjdziemy z tego jako pierwsi i mocniejsi niż wcześniej.
– Tak? Jako Kanadyjce miło mi to słyszeć, ale czemu pan tak sądzi? – spytała.
– Przez większość ostatniego stulecia używaliśmy przestarzałej infrastruktury, która w dużej mierze uległa zniszczeniu podczas walk – odparł Weston. – Odbudowa to również wymiana technologii na nowszą, nie ma sensu znowu kłaść miedzianych kabli. Uszkodzenia infrastruktury w Chinach i Indiach nie były aż tak wielkie, bo oni nigdy nie polegali na technologii tak bardzo, jak my, a ta część, na której polegali, była już unowocześniona. Szczerze mówiąc, byliśmy za Blokiem pod względem technologicznym, jeszcze zanim stał się Blokiem. Hongkong i Pekin wyprzedzały nas w wielu dziedzinach już od początku dwudziestego pierwszego wieku. Teraz to się zmieni.
– Interesujące, nie pomyślałam o tym, ale ma pan rację – stwierdziła LaFontaine. – Ciekawe, dlaczego pozwoliliśmy się tak wyprzedzić?
– Bo infrastruktura to inwestycja publiczna, a my pozwalamy, aby zajmowały się tym prywatne korporacje – od razu odpowiedział Eric. – Dzięki temu system jest być może bardziej elastyczny i odporny na zawirowania, ale korporacje nie lubią inwestować w infrastrukturę, której w pełni nie kontrolują. Regulacje antymonopolowe też nieco spowalniają ten proces. Dlatego najszybsze centrale komunikacyjne od dawna ma Blok, a my zadowalamy się czymś, co jest tylko w miarę dobre.
– Skoro tak, to można się zdziwić, że wygraliśmy wojnę.
– Ledwie. Choć akurat „ledwie” nie z powodu pewnego zacofania technologicznego. Oba systemy mają swoje plusy. Mimo że najlepsza i najnowocześniejsza infrastruktura na świecie znajduje się w państwach Bloku, to są w nich także ogromne obszary zupełnie jej pozbawione. U nas jest inaczej. Czy jesteś biedny, bogaty, czy gdzieś pośrodku, to dorastając w Konfederacji, masz dostęp do światowej gospodarki. Ponad dziewięćdziesiąt procent obywateli Bloku go nie miało. Może nie doganiamy ich szczytowych osiągnięć, ale też nie ma u nas takiej przepaści między górą a dołem.
– To dlaczego według pana wygraliśmy? – spytała LaFontaine, mniej zainteresowana samym tematem konwersacji, a bardziej poglądami kapitana okrętu flagowego Konfederacji.
– Mieliśmy inicjatywę.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwała i przez chwilę próbowała ją zinterpretować, po czym ostatecznie stwierdziła:
– Nie jestem pewna, czy rozumiem…
– W momencie wybuchu wojny Stany Zjednoczone Ameryki dysponowały gromadzonym przez pięćdziesiąt lat arsenałem. To może była przestarzała broń, uważana za bezwartościową, ale wciąż potrafiła zabijać. Gdy armii zabrakło czołgów, po prostu dostarczyliśmy jej starego sprzętu Gwardii Narodowej. Mieliśmy samoloty i czołgi owinięte w folię i gnijące w szczerym polu, czekające, aż jakiś mechanik dokręci śrubki i wymieni