Odyssey One Tom 7 W cieniu zagłady. Evan Currie
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Odyssey One Tom 7 W cieniu zagłady - Evan Currie страница 15
Imperium najwyraźniej nie znało pojęcia zimnej wojny.
Pomimo ograniczonych informacji wywiadu, do których miała dostęp, a które stanowiły praktycznie wszystko, czym dysponowały siły zbrojne Ziemi, Hyatt wiedziała, że ludzkość znowu znalazła się po złej stronie podczas starć większych sił. Sztuczki i podstępy, zastosowane przez admirał albo komodora przeciwko Drasinom, raczej nie wystarczą, aby pokonać ogromne imperium gwiezdne, które Hyatt i jej towarzysze mieli zacząć obserwować.
Zazwyczaj w takiej sytuacji pierwszym etapem byłoby rozpoczęcie negocjacji. Rozważono by nawet kapitulację, gdyby tylko pozwoliło to zyskać na czasie.
Niestety, Imperium nie przejawiało najmniejszego zainteresowania rozmowami ani nawet wojną pozycyjną. Rekonesans w wykonaniu Imperialnych polegał na wdarciu się na terytorium wroga i niszczeniu wszystkiego w zasięgu broni, dopóki nie natrafili na coś wartościowego.
Na samą myśl, że ta taktyka świetnie się Imperialnym przysłużyła, kapitan Hyatt zgrzytała zębami.
„Taki brak taktycznej finezji nigdy nie powinien przynosić korzyści” – myślała ze złością.
Jak na złość jednak, Imperium radośnie poświęcało tysiące istnień, dopóki nie osiągnęło swoich celów. O ile miało się wiele istnień, które można było poświęcić, ta prymitywna taktyka się sprawdzała. Hyatt wiedziała doskonale, że Ziemia nigdy nie pozwoliłaby sobie na takie bezwzględne posunięcia. Taka strategia działała tylko na krótką metę, co wielokrotnie znajdowało potwierdzenie w historii. Obecny rząd światowy był zbyt otwarty i wystawiony na ataki mediów, dlatego nigdy nie przeforsowano by takiego idiotyzmu.
Nawet milczenie środków przekazu na temat operacji Czarnej Floty, wynikające głównie z niemożności wysłania dziennikarzy na jednostki międzygwiezdne, nie ukryłoby informacji przed opinią publiczną. W rzeczy samej milczenie rozpaliłoby tylko mocniej zainteresowanie tłumów, zwłaszcza gdyby media zaczęły spekulować, a wieści o porażkach wyciekałyby z najwyższych kręgów dowodzenia w siłach zbrojnych.
Wcześniej czy później liczba ofiar dotarłaby do opinii publicznej i w krótkim czasie wybuchłby skandal.
Prowadzenie wojny metodami Imperium zapewne na Ziemi okazałoby się politycznym samobójstwem. Hyatt uważała, że to dobrze, choć czasami żałowała, że nie jest inaczej. Przy długotrwałych, wyniszczających wojnach, jak teraz, trudniej było o poparcie społeczne, rozpaczliwie potrzebne, jeżeli Ziemia chciała wzmocnić i utrzymać stosowną obronę.
„Potrzebujemy więcej czasu”.
Jednak czasu chyba już ludziom brakowało.
Okręt Sojuszu Ziemskiego „Bellerofont”
– Wszystkie jednostki na kursie, szyk utrzymany, kapitanie.
Jason Roberts skinął krótko głową i oddał cyfrowy tablet adiutantowi.
– Dziękuję, komandorze Little. Pozostać na kursie. Proszę mnie powiadomić, gdy kontrola lotów na Ranquil prześle nam kursy tranzycyjne.
– Tak jest, kapitanie – potwierdził Ray Little. Ze stanowiska na dole sterował sprawnie okrętem i obserwował pozostałe jednostki w pobliżu.
Utrzymywały zwykły szyk bojowy, tyle że bez „Odyseusza”. Holowniki Priminae, które wyprowadzały grupę zadaniową z korony gwiazdy, oderwały się już od formacji. Między konwojem a heliopauzą była tylko ciemna próżnia.
– Szerokiej drogi – mruknął cicho sternik, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Wykonał kilka drobnych poprawek w wektorach nawigacyjnych, żeby uwzględnić otrzymane parametry dotyczące drobnych różnic w pozycjach większych planet układu.
Roberts odwrócił się od stanowiska nawigacyjnego i wrócił do konsoli dowodzenia, na której zaczął wpisywać komendy.
Rozkazy widział na swoim ekranie. Zerkał na nie raz po raz i nie mógł się powstrzymać od myśli, co będzie dalej.
Miał dostęp do szczegółowych informacji o tym, jakie dane oddział zwiadowczy Imperialnych zdołał prawdopodobnie wykraść podczas abordażu na okręt Priminae. Roberts nie musiał się wysilać, aby domyślić się także, co kryło się między wierszami. Admirał i komodor przewidywali, że szykuje się coś naprawdę groźnego, i bez wątpienia przeczuwali, że może się to źle skończyć dla Ziemi, jeśli nie będą przygotowani.
No i w porządku – Roberts też wolał się przygotować na każdą ewentualność.
Jednak tajemnicza sytuacja na „Odyseuszu” wciąż go niepokoiła. W przeciwieństwie do reszty dowódców grupy zadaniowej kapitan „Bellerofonta” dostał pozwolenie, żeby zobaczyć na własne oczy, o co to całe zamieszanie. I wciąż próbował pojąć, co to właściwie jest.
Oczywiście wszystko, co widział przez ostatnie lata, wydawało się szalone, więc może to, z czym zetknął się na „Odyseuszu”, należało po prostu do tej samej kategorii, a Roberts powinien się przyzwyczaić, że jego codzienność jest praktycznie czystym szaleństwem. Jednak zjawisko na pokładzie „Odyseusza” pozostawało dla kapitana „Bellerofonta” poza możliwością pojmowania.
Spotkał Odyseusza we własnej osobie. Co innego wiedzieć o tej istocie, a co innego ujrzeć ją na własne oczy. Roberts musiał, acz niechętnie, przyjąć do wiadomości, że to, co widzi, jest rzeczywiste. I musiał zaakceptować, że jakimś cudem okręt wcielił się w nastoletniego chłopca ze słabością do starożytnych zbroi i różowego brokatowego cienia do powiek…
No dobra, gdyby Roberts musiał się przyznać, ale tylko przed sobą samym, powiedziałby, że różowy makijaż niepokoił go bardziej niż pomysł, że okręt posiada uosobioną duszę. Oczywiście kapitan nie odezwałby się słowem na temat makijażu, tym bardziej nie zwierzyłby się nikomu spoza floty, ponieważ mogłoby to zostać uznane – jak cholera! – za uprzedzenia wobec pewnej grupy społecznej.
Tak naprawdę jednak nie o to chodziło – wcale. A przynajmniej Roberts miał nadzieję, że nie o to. Czasami trudno było się zorientować nawet we własnych poplątanych myślach.
Po prostu ten kolor obrażał poczucie profesjonalizmu Jasona Robertsa.
„Zwłaszcza brokat”.
Kapitan zastanawiał się, co też wymyśli Weston, żeby usprawiedliwić dopuszczenie nawiedzonego okrętu do akcji, kiedy cała sprawa wyjdzie na jaw.
„Cholera, co z tym facetem jest nie tak?” – zastanawiał się Roberts.
Najwyraźniej jeżeli w Galaktyce istniało cokolwiek dziwnego, Eric Weston na pewno potknie się o to, a potem podniesie i zabierze do domu, żeby zaadaptować do własnych potrzeb.
„Dobrze, że to on, nie ja”.
***