Old Surehand t.1. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 4

Old Surehand t.1 - Karol May

Скачать книгу

zadowolone, gdyż stało się tak, jak przewidywałem. Wypaliłem czterokrotnie i nie trafiłem ani razu. Żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Ptaki te wiedzą doskonale, że nikomu rozsądnemu nie przyjdzie do głowy, aby je prześladować. Strzał znęca je, zamiast odstraszyć, ponieważ z ubitej zwierzyny zawsze zostają dla nich przynajmniej wnętrzności. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jednego sępa, a resztę spłoszyła.

      – Niezrównane! – śmiał się Old Wabble, potrząsając długimi, niezdarnymi rękami. – Moi panowie, to jasne, że jesteście jakby stworzeni dla Dzikiego Zachodu. Jestem o was zupełnie spokojny! Już teraz osiągnęliście szczyt doskonałości. Wyżej zajść nie możecie.

      Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuchnąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabble powiedział:

      – Zamilczcie lepiej! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu człowiekiem straconym. Nie mogę was zatrudnić i dam wam tylko dobrą radę, żebyście się czym prędzej z tych stron wynieśli.

      Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach nad Salmon River. Żywność, naczynia, koce i inne rzeczy wpakowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na górskich bezdrożach, został w obozie. Nasza droga była bardzo niebezpieczna, szczególnie tam, gdzie Snakes Canyon tworzy kąt ostry i gdzie trzeba zjeżdżać stromą ścianą w głąb, aby się dostać po drugiej stronie na ścieżkę Wihinasht. Na prawo niebotyczna skała, na lewo czarna otchłań, a w środku przesmyk o szerokości zaledwie dwu łokci. Szczęściem nasze konie przywykły do takich dróg, a ja nie cierpiałem nigdy na zawroty głowy. Przedostaliśmy się szczęśliwie, lecz wkrótce pojawiło się nowe niebezpieczeństwo, z którego tylko ja jeden nie zdawałem sobie sprawy.

      Gdy wjechaliśmy na ścieżkę Wihinasht, spotkaliśmy się z oddziałem złożonym z ośmiu konnych Indian. Czterech z nich zdobiły pióra wodzów. Najwidoczniej nie przestraszyli się wcale, ujrzawszy nas tak nagle, i przypatrywali się nam, przejeżdżając obok bezszelestnie, owym melancholijnym, obojętnym wzrokiem, właściwym czerwonej rasie. Pierwszy z wojowników, jadący na bułanym koniu, trzymał w lewej ręce jakiś dziwaczny, podłużny przedmiot, ozdobiony frędzlami z piór. To milczące, posępne spotkanie z dawnymi panami tej krainy wzruszyło mnie do głębi. Nie wydali mi się bynajmniej niebezpieczni, zwłaszcza że nie mieli na sobie barw wojennych i nie byli, jak mi się zdawało, uzbrojeni. Zaledwie jednak objechaliśmy najbliższe wzgórze i zniknęliśmy im z oczu, Old Wabble zatrzymał się i rzekł, rzucając za siebie groźne spojrzenie:

      – Do licha! Czego tu chcą te łotry? To są Panasztowie, skłóceni z plemieniem Wężów, do którego należą moi pasterze. Dokąd zmierzają? Droga ich musi prowadzić obok mego rancza. Co za pech, że mnie tam nie ma…

      – Nie są przecież uzbrojeni – wtrąciłem.

      Old Wabble łypnął na mnie pogardliwie spod przymkniętych powiek i rzekł:

      – Nic z naszego polowania na łosie, przynajmniej w tej chwili. Musimy wracać do obozu, a może nawet na ranczo, i koniecznie wyprzedzić tych zbójów. Na szczęście znam ścieżkę nieopodal, która nie nadaje się dla jeźdźców, lecz tylko dla ludzi dobrze chodzących po górach. Naprzód, chłopcy! Wiem już, co zrobimy! Musimy wziąć Indian na muszkę – to jasne!

      Wjechaliśmy cwałem pomiędzy skały na lewo i po pięciu minutach dostaliśmy się na małe płaskowzgórze pokryte bagnistą łąką. Na kamienistych jej brzegach rosły wysokie jodły, a środkiem płynął strumyczek.

      Old Wabble zeskoczył z konia i powiedział:

      – Tam, na końcu płaskowzgórza, schodzi w dół droga. Jeśli się pośpieszymy, będziemy w obozie przed Indianami. Jeden z nas musi tu zostać przy koniach, ten mianowicie, bez którego najłatwiej będzie się nam obejść. Jest nim nasz dzielny Sam, który chybił aż cztery razy. Trafiłby prędzej któregoś z nas niż czerwonoskórego.

      Tym „dzielnym Samem” byłem oczywiście ja, Sam Parker. Protestowałem gwałtownie, lecz musiałem w końcu ustąpić. Moi trzej towarzysze popędzili przez łąkę, a ja na rozkaz starego miałem nie opuszczać doliny, dopóki nie powrócą.

      Byłem wściekły. Tych biednych Indian chciano wystrzelać, chociaż nie wyglądali niebezpiecznie. Czy mogłem do tego dopuścić? Nie! Byli takimi samymi ludźmi jak my, a przy tym… płonąłem żądzą zemsty za obrazę! Nie znałem Dzikiego Zachodu i wykonałem swój nierozsądny plan. Otóż przywiązałem muła i trzy konie do drzew, a sam zawróciłem i pognałem drogą, którą przybyliśmy tutaj. Chciałem wykonać polecone zadanie, lecz pierwej ostrzec Indian. Zjechałem, jak mogłem najszybciej, ścieżką Wihinasht i zapuściłem się w Snakes Canyon. Tu ujrzałem przed sobą czerwonoskórych, którzy usłyszawszy tętent kopyt, przystanęli. Parów był tu jeszcze dostatecznie szeroki. Osadziłem konia i zapytałem, czy któryś z nich umie po angielsku. Indianin jadący na bułanku odpowiedział:

      – Jestem To-ok-uh, Szybka Strzała, wódz Panasztów. Czy biały brat powrócił, by przynieść mi wiadomość od starego męża, którego trzód pilnują Węże tam na dole?

      – A więc go znasz? – spytałem. – On uważa was za wrogów i wyruszył piechotą, by was pozabijać. Jestem chrześcijaninem i uważam za swój obowiązek ostrzec was.

      Spojrzenie ciemnych oczu wodza wpiło się dosłownie w moją twarz. Po chwili zapytał:

      – Gdzie wasze konie?

      – Stoją tam, po drugiej stronie ścieżki Wihinasht, na bagnistej łące.

      Naradzał się przez chwilę po cichu z towarzyszami, po czym zapytał mnie przyjaźnie:

      – Czy mój brat od niedawna jest w tym kraju?

      – Dopiero od wczoraj.

      – Po co blade twarze jechały w góry?

      – Chcieliśmy zapolować na łosie.

      – Czy mój brat jest słynnym myśliwym?

      – Nie, nie trafiam zwykle do celu.

      Indianin rozpytywał mnie dalej z uśmiechem, dopóki nie dowiedział się wszystkiego. Musiałem mu nawet powiedzieć swoje nazwisko. Wreszcie powiedział:

      – Samuel Parker… to trudno zapamiętać czerwonemu mężowi. Nazwiemy cię At-pui, Dobre Serce. Jeśli tu dłużej zabawisz, zrobisz się ostrożniejszy. Dobroć twoja mogła was zgubić. Ciesz się, że nie idziemy ścieżką wojenną! Przypatrz się temu wampumowi [Wampum (indian.) – różnokolorowe paciorki lub muszelki nanizane na sznurki lub układane w różne wzory; pełniły u Indian między innymi funkcję pisma.] – dodał, pokazując mi tajemniczy, ozdobiony frędzlami przedmiot – zawiera orędzie pokoju do wodzów plemion Szoszonów. Jesteśmy bez broni i wieziemy go do rancza starego męża, a jego Indianie poniosą go dalej. Nie mamy zatem powodu do obaw, lecz wdzięczność nasza jest taka sama, jak gdybyś nas ocalił od śmierci. Jeśli będziesz potrzebował przyjaciół, przybądź do nas. At-pui będzie u nas zawsze mile widziany Howgh!

      Podał mi rękę i ruszył dalej ze swoimi ludźmi. Zawołałem jeszcze za nimi, żeby

Скачать книгу