Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 7
Zdziwiliśmy się niemało, kiedy z góry doleciał nas tętent cwałujących koni. Ujrzeliśmy najpierw głowy obu jeźdźców, lecz im niżej się znajdowali, tym dokładniej widzieliśmy ich postacie. Przodem biegł mustang Apacza, a jeźdźca wzięliśmy z powodu opończy i czapki za Grzechotnika. Za nim pędził na nieznanym koniu wojownik, któremu zwisała z głowy skrwawiona czupryna i który usiłował na próżno zarzucić ściganemu lasso na głowę. Słyszeliśmy głos Apacza, który powtarzał: „Zastrzelcie go, zastrzelcie go!”. Porwałem za strzelbę. W tej chwili pierwszy jeździec dotarł na dno parowu, tam za strumieniem, i pędził dalej. Zaraz za nim nadjechał drugi, a mogąc teraz swobodnie władać lassem, zamachnął się do rzutu. Wypaliłem, jeździec krzyknął i spadł na wznak z konia, który pognał dalej sam. W kilka sekund byliśmy przy leżącym Indianinie. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy poznaliśmy czerwonoskórego przyjaciela! Moja kula trafiła aż nadto dobrze. Umierający wskazał przed siebie i rzekł słabym głosem: „Darteh liczane Awat-kuts!” (Ten pies to Wielki Bizon!). W chwilę potem już nie żył.
Hawley przerwał opowiadanie i zapatrzył się ponuro w jeden punkt. Uszanowaliśmy jego uczucia i także milczeliśmy. Dopiero po dłuższej chwili Joz dodał:
– Tak to zapłacono mu kulą za darowane nam złoto. Nazwaliśmy ten wąwóz Mistake Canyon i nazwa ta przetrwała do dziś. Historię owej pomyłki opowiadano często w mojej obecności, ale nigdy nie wyjawiłem, że to ja jestem jej bohaterem. Próbowałem sam się uporać ze swym nieszczęściem. Dziś jednak, kiedy znalazłem się znowu na tym przeklętym miejscu, chciałem zrzucić ciężar z serca. Powiedzcie, czy można mnie nazwać mordercą?
– Nie, nie! – zawołali wszyscy. – Jesteś zupełnie niewinny. Ale co się stało z Komanczem? Czy umknął?
– Nie. Znaleźliśmy go nieopodal w rumowisku skalnym, gdzie koń mu się potknął i zrzucił go na ziemię. Był martwy.
– A złoto? A nugget? Chcemy przecież wiedzieć, jakie to skarby zabraliście z kanionu.
– O wiele mniej, aniżeli można było przypuszczać po świetnym początku. Zdawało się, że anioł zemsty ukrył złoto w głębi ziemi. Złotego kruszcu było z każdym dniem mniej, aż w końcu całkiem go zabrakło. Kopaliśmy jeszcze przez całe tygodnie, ale na próżno. To, co zebraliśmy, nie wystarczyło na długo i wyczerpało się szybko przy grze i winie. Jedno mi tylko zostało i nie opuści mnie nigdy, a mianowicie wspomnienie chwili, kiedy moja kula strąciła z konia Apacza. Ten obraz mam ciągle przed oczami, a uszy rozdziera mi jego śmiertelny okrzyk. Jedźmy – rzekł. – Nie chcę dłużej patrzeć na to miejsce.
Wstał powoli, ociężale i otrząsnął się, jak gdyby chciał się pozbyć ciężkiego brzemienia.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Kanion był tak długi, że dopiero po upływie godziny dotarliśmy do wylotu. Stało tam kilka olbrzymich kaktusów, obwieszonych owocami. Zaledwie Parker je spostrzegł, zatrzymał konia i wskazując na mnie, rzekł do towarzyszy:
– Przyznacie chyba, moi panowie, że warto wiedzieć, czy można liczyć na człowieka, z którym się podróżuje. Mr Charley przyłączył się do nas i pewnie nie opuści nas tak rychło. Możemy w każdej chwili spotkać się z Komanczami, co nas zmusi do chwycenia za strzelby. Czy nie sądzicie, że trzeba by zażądać od niego kilku strzałów na próbę?
– Tak, tak, niech strzela, niech pokaże, co umie! – wołano, przyznając rację Parkerowi. Tylko Joz Hawley milczał.
– Czy słyszeliście, sir? – rzeki Parker, zwracając się do mnie. – Mam nadzieję, że nie będziecie się wzbraniali dać nam dowodu swojej zręczności.
– Nie – odpowiedziałem. – Ale pod warunkiem, że nie tylko ja będę poddany próbie, ale także wy.
– A niby po co? Prawdopodobnie strzelacie tak jak ja wówczas, kiedy przybyłem do Old Wabble’a. Byłbym chętnie już wczoraj zrobił małą próbę, ale nie chciałem was zawstydzać przy żołnierzach. Teraz jesteśmy sami i nie mamy świadków, którzy by się z was śmieli.
– Well, do czego będziemy strzelać?
– Tam, może o sto pięćdziesiąt kroków, stoją kaktusy, a na nich wiszą owoce. Ciekaw jestem, czy strącicie któryś z nich.
– A wy to potraficie, Mr Parker?
– Do pioruna, co za pytanie! Czy wątpicie o tym? Nie jesteście widać westmanem, bo nie wiecie, że takie powątpiewanie jest obrazą.
Cała sprawa zaczynała mnie bawić. Old Shatterhand miał pokazać, że umie strzelać! Odpowiedziałem z uśmiechem:
– Nie wiem, czy rzeczywiście nimi jesteście. Żądacie ode mnie próby strzelania, bo mnie nie znacie. Ja was także nie znam i mam tak samo prawo sprawdzić, jak umiecie się obchodzić z bronią. Będę strzelał, owszem, lecz tylko pod takim warunkiem, że wy mi pokażecie, czegoście się w życiu nauczyli.
Patrzył mi przez pewien czas prosto w oczy z niesłychanym zdumieniem, po czym wybuchnął śmiechem, a jego towarzysze zawtórowali mu.
– Czego się nauczyliśmy? – zawołał. – To nadzwyczajne! Sam Parker nie potrzebuje zdawać egzaminów jak uczniak. Ale słyszeliście może, że żaden westman nie omija sposobności do dobrego strzału, dlatego zgadzam się na waszą propozycję, chociaż jest ona bardzo dziwaczna. Czy zgadzacie się, panowie?
Ponieważ wszyscy przystali na tę propozycję, zsiedliśmy z koni. Postanowiłem źle strzelać i pozwolić im się naśmiewać ze mnie do woli. Później ja mogłem ich wyśmiać. Nawet jeżeli tak dobrze grałem komedię, że brali mnie rzeczywiście za oryginała szukającego starych grobów, to, jako westmani, powinni mieć na tyle bystre oczy, żeby nie uważać mego karego ogiera za konia pociągowego.
Zaczęło się marnowanie prochu. Parker i Hawley nie strzelali po mistrzowsku, ale jednak dość dobrze, reszta – zaledwie znośnie. Moje trzy kule chybiły i trafiły w skałę tak daleko od celu, że wzbudziło to ogólną wesołość, a Parker powiedział tonem nagany:
– Tak przypuszczałem! Kto miota kulami o dwadzieścia kroków w bok, ten nie powinien być taki pyskaty, aby kazać strzelać Samuelowi Parkerowi! Nie bierzcie mi tych słów za złe, sir, ale okropnie się zblamowaliście. Nie traficie nigdy ani do zwierzyny, ani do Indianina i bądźcie zadowoleni, że spotkaliście nas. Podobacie mi się mimo wszystko i nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali z nami, dopóki nie dojdziecie do okolic, gdzie będziecie mogli jechać bezpiecznie sami.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Minęliśmy kilka płaskowzgórzy, a potem zjechaliśmy w dół ku Rio Pecos. Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, dotarliśmy do rzeczki płynącej w dolinie, gdzie rosły już drzewa. Było tam pod dostatkiem paszy dla koni i kilka miejsc nadających się na nocleg.
Parker, odgrywający – choć nie ustaliliśmy tego – rolę dowódcy, wybrał polanę otoczoną krzakami, którą z jednej strony zamykał potok. Wybór był wcale niezły, zwłaszcza że obozowisko okazało się dostatecznie obszerne i mogło pomieścić również konie. Dzięki temu mogliśmy je mieć przez całą noc przy sobie i nie potrzebowaliśmy ich pilnować.