Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 5
Przenocowaliśmy na łące, a nazajutrz pojechaliśmy nad pobliskie mokradła. Leżały one w obszernej dolinie. Pośrodku znajdowało się jeziorko o błotnistych brzegach, dalej chaszcze i las rosnący na bagiennym, zwodniczym gruncie. Dolinę otaczały zewsząd wysokie, nagie, rozkruszone masywy skalne. Miała ona ze dwie godziny drogi wzdłuż i wszerz.
Zdjąwszy z muła pakunki, rozbiliśmy obóz i zapaliliśmy ognisko, przy którym miałem pozostać, aby pilnować koni. Moi towarzysze udali się na poszukiwania. Aż do południa panowała cisza. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów, a wkrótce potem wrócił Ben Needler. Strzelił za wcześnie do klępy i rozgniewany Old Wabble przepędził go. Stary nadszedł z Littonem dopiero o zmroku, zawiedziony i wściekły.
– Tropów było dość – zrzędził – i to nie tylko łosi, lecz i czerwonoskórych, którzy musieli się tu zjawić przed nami i przepłoszyli zwierzynę. To jasne! Natknęliśmy się tylko na jedną krowę, ale ten głupiec Needler palnął z obu luf równocześnie i uciekła. Oto są skutki zadawania się z greenhornami! Żal mi jednak odbytej drogi i zostanę tu jeszcze dzień, dwa albo i dłużej, dopóki nie położę jakiego tęgiego, starego łosia.
Do mnie i do Bena nie odezwał się ani słowem i tak samo zachowywał się nazajutrz rano. Wyruszając, oświadczył, że będzie polował tylko z Littonem, a greenhorny zostaną w obozie, żeby czego nie sknociły. Mógł robić, co mu się podoba, ale my przyznaliśmy sobie po cichu to samo prawo. Kiedy tamci dwaj odeszli, przystąpiliśmy do wykonania planu omówionego w nocy. Jeśli Indianie przepłoszyli łosie, to zwierząt nie było już w dolinie – musiały się znajdować poza jej obrębem i tam ich należało szukać. Ponieważ polowanie nasze mogło potrwać do wieczora, zabraliśmy ze sobą muła, aby niósł potrzebne nam rzeczy, a ewentualnie i zdobycz.
Powędrowaliśmy do sąsiedniej doliny. Nie było tu ani jeziora, ani bagna, ani łosi, ale gdzieś w pobliżu musieli być jacyś ludzie. Nie widzieliśmy ich wprawdzie, lecz w pewnym oddaleniu dostrzegliśmy wyraźnie ich osła, który bez uzdy i siodła zajadał ze smakiem trawę. Gdzie byli jego właściciele? Postanowiłem ich odszukać i kiedy Ben podchodził ostrożnie do osła, ruszyłem z naszym mułem dalej. Domniemany osioł pasł się spokojnie, dopóki Ben nie zbliżył się do niego na sto kroków. Wtedy, zwietrzywszy człowieka, podniósł głowę, odwrócił się błyskawicznie i pobiegł wielkimi susami ku mnie, jakby wiedziony sympatią dla stojącego obok mnie swego krewniaka. Tyle że nie był to osioł, lecz dzikie zwierzę! Poznałem się na tym, chociaż byłem greenhornem. Ukląkłem czym prędzej za mułem, złożyłem się, wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. Nieznane mi stworzenie skoczyło raz, drugi, trzeci i padło. Pobiegłem ku niemu, a z drugiej strony nadszedł Ben. Kula trafiła zwierzę pod łopatkę. Doszliśmy do wniosku, że zabiłem łanię. Przywiązaliśmy ją do juków na mule i ruszyliśmy dalej. Dolinę, otoczoną z obu stron niebotycznymi ścianami, zamykało dość strome wzgórze, coś w rodzaju przełęczy, za którą musiała być druga dolina. Ponieważ nasz muł dobrze się wspinał na skały, postanowiliśmy pójść prosto.
Dostaliśmy się z pewnym wysiłkiem na górę i przekonaliśmy się, że nie popełniliśmy omyłki, gdyż przed nami teren znowu opadał w dół. Dochodził stamtąd zgiełk ludzkich głosów. Chcąc się dowiedzieć, co tam się dzieje, poszukaliśmy miejsca, z którego można by spojrzeć w dół. Po obu stronach przełęczy znajdowały się wysokie, ale dosyć dostępne wzniesienia. Wdrapaliśmy się na jedno z nich, po lewej stronie. Needler wychylił się, ponieważ jednak miał bardzo jasne ubranie i z łatwością mógł to ktoś zauważyć, odsunąłem go i sam spojrzałem w dół.
Nie mogłem dojrzeć, co się dzieje tuż pod nami, ponieważ nie stałem dostatecznie wysoko, ale nieco dalej ujrzałem siedmiu indiańskich jeźdźców, którzy pędzili tyralierą, krzycząc na całe gardło. Wrzaski te zbliżały się i wzmagały tak, że stojący na dole muł zaczął niespokojnie strzyc uszami i machać ogonem. Musiałem posłać Bena na dół, żeby go uspokoił.
Nagle, rzuciwszy okiem na przeciwległe wzniesienie, oddalone mniej więcej o pięćset kroków, ujrzałem ze zdumieniem siedzącego tam Indianina. Był to To-ok-uh, Szybka Strzała, który skinął na mnie i położył prawą rękę na ustach, co u Indian jest znakiem nakazującym milczenie. Skąd się tu wziął i dlaczego miałem milczeć? Hałas stale się wzmagał. Nagle usłyszałem pod sobą łoskot spadających kamieni i spojrzałem w dół. O Boże! Cóż to za potwór z głośnym, gniewnym parskaniem wspina się na przełęcz? Do kłębu miał ze dwa metry wysokości, krótkie, niezgrabne cielsko, długie nogi, zwisającą górną wargę i zjeżoną brodę. Wdrapał się z iskrzącymi ślepiami na brzeg przełęczy i ujrzawszy tuż przed sobą muła i Bena Needlera, odrzucił szkaradny łeb z potężnymi, szerokimi łopatami rogów i ruszył przed siebie.
Needler, ujrzawszy potwora, który wyrósł jak spod ziemi, wrzasnął ze strachu, odrzucił strzelbę i pobiegł, a raczej stoczył się na łeb, na szyję w dolinę, z której przyszliśmy przed chwilą. Muł okazał się odważniejszy od swego pana: dał susa i zjechał – szczęściem na wszystkich czterech nogach – z przełęczy.
Nie miałem czasu sprawdzić, czy obydwaj szczęśliwie wylądowali na dole, bo zwierz zwrócił się w moją stronę, nie widząc, że ma już wolną drogę przed sobą. Pędził w górę, potężnymi susami, wprost na mnie. Przeraziłem się nie mniej niż Needler. Strzelba wypadła mi z ręki i zacząłem uciekać. Skakałem z kamienia na kamień po skalistym zboczu, a potwór za mną. Naraz rozwarła się przede mną szczelina w skalnej ścianie, więc wsunąłem się w nią dosłownie w ostatniej chwili, gdyż zwierz włożył do środka głowę, na ile mu tylko rogi pozwalały. Parskał jak diabeł i czułem na twarzy jego gorący oddech. Ale strach ściganego zwierzęcia był większy od jego gniewu – po chwili cofnął się i pobiegł dalej. Przy tym odwrócił się lewym bokiem do wodza siedzącego naprzeciw, czekającego z zimną krwią na odpowiedni moment do strzału. Indianin złożył się i wypalił. Zwierz runął na ziemię.
To-ok-uh wyskoczył ze swej kryjówki, a ja ostrożnie wysunąłem głowę. Wódz obejrzał olbrzymie zwierzę i zawołał do mnie ze śmiechem:
– Niech mój brat tu przyjdzie! Ten peere [Peere – łoś w języku Szoszonów (przyp. autora).] padł od jego kuli, więc jest jego własnością.
– Od mojej kuli? – zapytałem zdumiony, wyłażąc z dziury.
– Tak – rzekł Indianin z chytrym uśmieszkiem, skinąwszy głową. – Jesteś At-pui, Dobre Serce. Za to, że nas chciałeś ocalić, staniesz się teraz sławny wśród swoich. Wojownicy Panasztów oddali wampum i przybyli przed wami do doliny łosi, gdzie ukryli swoją broń. Nie mogliście tam znaleźć innej zwierzyny oprócz dziecka łosia, które widzę na grzbiecie muła. Powiedziałeś mi otwarcie, że nie umiesz trafić do celu, ale teraz nie mów o tym nikomu. Chcę, aby towarzysze szanowali cię tak, jak ja cię miłuję. Niech będzie tak, jak gdybyś ty zabił tego łosia. Ciesz się sławą, dopóki rzeczywiście nie nauczysz się strzelać. Twój brat nie widział mnie i teraz nie zobaczy, gdyż zaraz odejdę. Ale oczy moje chcą jeszcze kiedyś ujrzeć ciebie. Howgh!
Uścisnął mi rękę; pobiegł w dół i zniknął po drugiej stronie przełęczy.
Oto była wdzięczność tak zwanego dzikiego człowieka! Odstąpił mi własną sławę myśliwską. Czy miałem ten dar odtrącić? Nie, byłem na to za słaby, za młody