Old Surehand t.1. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 8

Old Surehand t.1 - Karol May

Скачать книгу

kiedy indziej nie dopuściłbym do tego, ponieważ jednak nie wiedzieli, kim jestem, nie przyjęliby ode mnie rozkazów ani rad.

      Głośna rozmowa była takim samym dowodem nierozwagi jak rozniecenie ogniska. Blask ognia, widoczny przez zarośla, mógł nas zdradzić. A poza tym wprawny nos Indianina potrafił zwietrzyć woń dymu o kilkaset kroków. Postanowiłem więc mieć oczy i uszy otwarte, dopóki się ogień nie wypali.

      Leżałem tak, by móc jednym uchem łowić wszelkie szmery, ze wzrokiem utkwionym ciągle w zarośla. Wtem zauważyłem, że mój koń przestał się paść i w znany mi, szczególny sposób przechylił na bok głowę. Wciągał powietrze, parskał z cicha, a potem odwrócił się do mnie. Ktoś zbliżał się z tej strony i tym kimś był na pewno biały. Gdyby kary wyczuł Indianina, nie byłby parskał. To wynikało z jego indiańskiej tresury.

      – Isz hosz! – rzekłem półgłosem.

      Kary zrozumiał rozkaz i położył się na ziemi. Ostrzegł mnie i nie okazywał już niepokoju. Człowiek, który się zbliżał, nie mógł wiedzieć, że zostałem uprzedzony o jego nadejściu.

      Był najprawdopodobniej sam i nadchodził pieszo. Musiał poczuć dym i zostawił konia w ukryciu, aby nas podejść. Nie obawiałem się jednak, przeciwnie, każde spotkanie z białym powinno być dla nas korzystne. Należało przypuszczać, że wybada, kim jesteśmy, a potem wróci po konia i przyłączy się do nas.

      Wiedziałem już, skąd się zbliża. Odwróciłem się więc w tym kierunku i przymknąłem oczy, aby spod opuszczonych powiek obserwować zarośla. Przybysz nie powinien spostrzec, że go śledzę.

      Blask ognia przezierał przez krzaki, oświetlając jasnym konturem gałęzie. Zauważyłem, że się nieznacznie poruszają. Ktoś pełzał powoli i bardzo ostrożnie. Nic nie było słychać, zwłaszcza że moi towarzysze wciąż rozmawiali głośno. Przybysz dostał się nareszcie na skraj zarośli, lecz że trudno mu było przebić wzrokiem listowie, musiał usunąć przynajmniej jedną gałązkę. Złamać jej nie mógł, gdyż trzask na pewno byśmy usłyszeli. Byłem pewien, że ją utnie. I rzeczywiście w pół minuty później zobaczyłem, że ubyło tam trochę liści.

      Kiedy ze zdwojoną czujnością utkwiłem wzrok w tym miejscu, ujrzałem dwa fosforyzujące punkty. Były to oczy, co mógł rozpoznać tylko westman o wzroku zaprawionym przez długie ćwiczenia.

      Nad oczyma nieznajomego zwisało jasne pasmo, jak skrawek białego welonu. Musiał to być człowiek stary o śnieżnych włosach. Nagle krzyknął głośno, poderwał się i wyskoczył z krzaków.

      – Parker! Tu jest Sam Parker! – wołał. – To stary znajomy i nie mam potrzeby się chować!

      Siedzący przy ogniu zerwali się z przestrachem. Joz powstał także, tylko ja nie ruszyłem się z miejsca.

      – Old Wabble! Old Wabble! – krzyknął Parker, lecz spostrzegłszy, że wymienił żartobliwe przezwisko, poprawił się natychmiast: – Fred Cutter! Wybaczcie, wymknęło mi się, Mr Cutter! Ale tak nas zaskoczyliście…

      Był to zatem Old Wabble, którego od dawna chciałem poznać i o którym mówiliśmy wczoraj. Tak, stał tutaj w blasku ognia, zupełnie taki, jak mi go opisano. Był nadzwyczaj wysoki i chudy. Nosił ostrogi o ogromnych kółkach, a chude nogi tkwiły w legginach [Legginy (ang. leggins) – skórzane nogawki sięgające bioder, przywiązywane rzemieniami do paska.], mających co najmniej sto lat. Bardzo brudna koszula nie osłaniała szyi i piersi, a na niej zwisała w szerokich fałdach bluza o trudnej do określenia barwie. Stary kapelusz o bardzo szerokich kresach leżał mu prawie na karku, a spod niego wyglądała chusta, której końce opadały na plecy. W uszach połyskiwały duże, srebrne kolczyki. Za pasem tkwił stary nóż, a w kościstej ręce – strzelba, której marki nie mogłem na razie rozpoznać. Twarz miał zupełnie taką, jak ją nam Parker wczoraj odmalował. Najbardziej charakterystyczne były włosy króla kowbojów, wymykające się spod kapelusza i chusty jak srebrna grzywa, sięgające ramion.

      Potoczył dookoła badawczym wzrokiem, machnął ręką z wyższością i rzeki łaskawie do Parkera:

      – Pshaw! Wiem, że mnie tak nazywają, i nic nie mam przeciwko temu, że i wy to czynicie. Jesteście diablo nieostrożni. Palicie ogień, który czuć na dwadzieścia mil, a krzyczycie tak, że słychać was jeszcze o dziesięć mil dalej! Gdyby na moim miejscu było pół tuzina czerwonoskórych, mogliby was w ciągu minuty pogasić. To jasne. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie zmądrzeją. Dokąd wy właściwie zmierzacie, chłopcy?

      – Nad Rio Pecos.

      – To się dobrze składa. Mogę was tam potrzebować. Czy natknęliście się może na obóz wojskowy o kilka godzin drogi do Mistake Canyon?

      – Nocowaliśmy tam.

      – Czy żołnierze są tam jeszcze?

      – Tak.

      – To dobrze, to bardzo dobrze! Muszę do nich pojechać, chociaż już raz tam byłem. Potrzeba mi ich pomocy. Opowiem wam o tym, ale najpierw pójdę po konia. Kiedy poczułem dym, zostawiłem go, aby łatwiej was podejść. Zaraz wrócę.

      Przeskoczył przez potok i zniknął, a moi towarzysze stali osłupiali ze zdumienia. Kiedy nieco ochłonęli, zaczęli się rozpływać w zachwytach nad nim, ja zaś milczałem w dalszym ciągu. Koń mój leżał na ziemi, a że w tej pozycji nie mógł się paść, zawołałem: sziszi! Zerwał się natychmiast i zaczął skubać trawę.

      Po jakimś czasie wrócił Old Wabble, prowadząc konia za uzdę. Przeskoczył z nim potok i puścił go wolno, a sam usiadł przy ognisku i rzekł:

      – Ognisko jest właściwie za duże, ale ponieważ dopiero co przyszedłem i wiem, że okolica jest bezpieczna, może się na razie palić. Jak długo chcecie tu zostać?

      – Tylko przez tę noc.

      – Zostaniecie tu jeszcze jutro i na następną noc.

      – Dlaczego?

      – Zaraz wam powiem. Chciałbym jednak dowiedzieć się przedtem, kim wy wszyscy jesteście. Sama Parkera znam, bo zastrzelił ze mną pierwszego łosia.

      Parker wymienił nazwiska, a potem wskazał na mnie i rzekł lekceważąco:

      – A tamten to Mr Charley, uczony, poszukiwacz grobów indiańskich.

      Leżałem nadal spokojnie. Old Wabble spojrzał na mnie i rzekł:

      – Grobów indiańskich? To szczególne zajęcie! Ale także westman?

      – Nie – ciągnął Parker. – Strzelał dzisiaj trzy razy na próbę i chybił na dwadzieścia kroków.

      – Hm, znam to, widziałem takich badaczy, jacy przyjeżdżali na sawanny, by pisać książki o mowie i pochodzeniu tego lub owego plemienia. Bywałem ich przewodnikiem i chorowałem ze złości. Żaden z nich nie umiał wziąć do ręki noża ani strzelby. Na nic im te wszystkie mądrości, to jasne. A teraz zadam wam jedno pytanie, Parker. Czy chcielibyście zdobyć kilka tuzinów skalpów indiańskich?

      – Czemu nie? O jaki szczep chodzi?

Скачать книгу