Rebel Fleet Tom 1 Rebelia. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rebel Fleet Tom 1 Rebelia - B.V. Larson страница 16
Zawołałem jeszcze kilka razy, ale już więcej niczego nie usłyszałem. Nie miałem pojęcia, czy dotarła do celi. Zapanowała cisza.
A potem coś się zmieniło. Cela się poruszyła, poczułem się jak w windzie. Dokądś mnie przenosili, a ja bynajmniej się nie ucieszyłem. Ani trochę nie ufałem swoim porywaczom. Jaki mogli mieć cel? Nie zdziwiłbym się, gdyby zaprojektowali tę okrutną grę dla własnej rozrywki.
Wrażenie ruchu nagle ustało. Uniosłem broń, dysząc ciężko i stając naprzeciwko ściany, która powinna zmienić się w drzwi. Byłem gotowy na wszystko. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Co kilka sekund zerkałem na podłogę, żeby sprawdzić kolor. Nadal była zielona.
– Przed każdą następną fazą nastąpi okres wypoczynku – ogłosiły ściany. – Ci, którzy przetrwali pierwszą, będą musieli pokojowo spotkać się z resztą i odzyskać siły.
– Wal się, Shaw – burknąłem pod nosem.
Jeśli się nad tym zastanowić, Shawa nienawidziłem najbardziej ze wszystkich. Dalton był wrednym chujem, to prawda. Samson na moich oczach zastrzelił Kim i odrąbał jej głowę. Ale Shawa nienawidziłem jeszcze bardziej, bo to on organizował te tortury.
Drzwi znowu zniknęły – a słowa „drzwi” używam tu bardzo umownie. Fragment zbudowanej z sześciokątów ściany po prostu się roztopił. Zamiast korytarzy zobaczyłem otwartą przestrzeń. Wokół niej znajdowały się cele, wszystkie otwarte. Konkretnie pięć.
Ich mieszkańcy ostrożnie wychylali się i przyglądali sobie nawzajem. Rozpoznałem ich twarze. Po lewej miałem Daltona. Mrużył oczy i się garbił. Samson był po prawej. Wypełniał wejście do swojej celi.
Zza kolejnych drzwi wyłoniła się uważna twarz osoby, której nie spodziewałem się już nigdy zobaczyć.
W celi naprzeciwko mojej stała Gwen. W ogóle bym jej nie dostrzegł, gdyby nie fakt, że nie miała się gdzie schować. Jej dziki, zbłąkany wzrok skupił się na mnie.
– Gwen? – zapytałem z niedowierzaniem. – Jak to możliwe?
– Robiłem, co się dało – mruknął Samson. – Naprawdę. Cholera.
– Ta suka leżała martwa na podłodze! – oznajmił Dalton, wskazując ją palcem. – Niemożliwe, żeby dotarła do celi! Przysięgam, że oszukiwała!
Gwen milczała. Oblizała wargi, lustrując nas wzrokiem pełnym strachu, ale i dzikiej determinacji. Z pewnością knuła, jak nas zabić – albo ponownie oszukać.
Mój wzrok spoczął na ostatnich drzwiach. Ktokolwiek tam był, musiał się ukrywać.
– Ona jest podstępna – rzucił Samson, wskazując na Gwen. – To pewnie dlatego. Tak samo jak ten dupek Blake.
– Blake nie jest aż tak bystry – odpowiedział Dalton. – To ty jesteś skończonym kretynem. Dlatego cię nabrał. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Przykro mi, nie umiem tego prościej wyjaśnić.
Obaj zrobili wściekłe miny i unieśli zaciśnięte pięści.
– Ej, słuchajcie – powiedziałem, wskazując na podłogę. – Zielony kolor. Na razie trzeba się dogadywać.
Opuścili cele, mrucząc pod nosem przekleństwa i groźby. Szli ostrożnie, żeby nie urazić zranionych miejsc. Pośrodku sali stał duży czarny obiekt, wykonany chyba z porowatej skały. Jego powierzchnię pokrywały otwory.
Dalton i Samson wsunęli rurki w te wgłębienia. Pałki idealnie pasowały, a skała zaczęła się wolno rozświetlać.
Kilka rzeczy dotarło do mnie jednocześnie.
– Robicie to nie pierwszy raz – powiedziałem.
– Jak na to wpadłeś? – zapytał Samson. – Zeszłym razem odpadliśmy.
– Wróciliście?
– Dotarliśmy do finału. Wrócili po więcej rekrutów, a my pewnie ciągle byliśmy na liście kandydatów.
– Kandydatów na co?
– Na załogę okrętów, profesorze – prychnął Dalton. – A myślisz, że o co tu chodzi? To rekrutacja.
Wbiłem w niego wzrok. Musiało tak być. W jakim innym celu mieliby nas tak dręczyć? A więc poddawano mnie testom sprawnościowym, żeby potem wcielić do jakiejś armii kosmitów? Nie podobał mi się ten pomysł. Od razu zacząłem snuć plany podłożenia się w kolejnej rundzie.
– Co będzie z tymi, którzy przegrają? – zapytałem.
– Zginą, tym razem naprawdę. Finaliści i inni, którzy dobrze rokują i zaimponują swoim symom, mają szansę wrócić. Czasem, tak jak w naszym przypadku, dostają kilka szans.
Samson wzruszył ramionami.
– Całkiem jak podczas naboru do drużyny sportowej.
W piątych drzwiach stanął wreszcie doktor Chang. Do tej pory krył się, przytulony do ściany, i nasłuchiwał.
– Widzę, że na razie chyba nie zaczniecie się bić – stwierdził.
Podszedł do stojącej pośrodku skały i wetknął metalową rurkę w otwór.
– Właściwie po co to robimy? – zapytał.
– Rurki się wypełnią – wyjaśnił Samson.
– Czym?
– Tym, czego nam potrzeba – odpowiedział wielkolud, wzruszając ramionami. – Nasze symy powiedzą kamieniowi, co tam umieścić.
Uznałem, że nie zaszkodzi spróbować. Dołączyłem do nich.
– Proszę napełnić rurkę mocnym burbonem – powiedziałem szczerze. – Tennessee whiskey, nie jakiś tani bimber.
Pozostali się zaśmiali, a ja wsunąłem rurkę w otwór. Zostało jeszcze jedno miejsce. Spojrzeliśmy na Gwen, która wciąż tkwiła w swojej celi, obserwując nas w milczeniu.
– Wiem, że się martwisz, Gwen – powiedziałem. – I wcale ci się nie dziwię. Ale tamci kazali ci wziąć w tym udział. Chyba najbezpieczniej dla ciebie będzie, jeśli się przyłączysz.
Cofnęła się w głąb celi, prawie znikając mi z oczu.
– Podłoga jest nadal zielona – przypomniałem. – Skorzystaj z tego.
Pozostali również się jej przyglądali. Wszyscy oprócz doktora Changa. On obserwował z bliska swoją rurkę.
– Chyba się czymś