Rebel Fleet Tom 1 Rebelia. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rebel Fleet Tom 1 Rebelia - B.V. Larson страница 12

Rebel Fleet Tom 1 Rebelia - B.V. Larson

Скачать книгу

zbliżającego się statku kazał mi zerwać się na nogi. Zacząłem biec. Ku własnemu zaskoczeniu pędziłem jak wiatr. Moje płuca gładko zasysały powietrze. Stopy łomotały o ziemię i rozchlapywały kałuże. Wkrótce zgubiłem sandały, ale nie dbałem o to.

      Dwukrotnie potknąłem się o coś po ciemku, ale natychmiast przeturlałem się i z kocią zręcznością poderwałem na nogi. Brudny i zakrwawiony, biegłem dalej.

      Instynktownie kierowałem się w stronę wody. Nie wiem czemu – ale w ciągu ostatnich miesięcy zacząłem myśleć o plażach i ciepłym oceanie jak o bezpiecznej przystani.

      Przeciąłem szosę w pełnym biegu przy akompaniamencie klaksonów. Nawet się nie obejrzałem. Auta mogły mnie potrącić, ale chyba miałem szczęście, trochę jak jeleń, który jakimś cudem przebiega bez szwanku przez autostradę.

      Wreszcie poczułem pod stopami piasek, nadal ciepławy po upalnym dniu. Zacząłem układać w głowie szczątkowy plan. Wypłynę w morze. Daleko od brzegu. A potem będę dryfował w miejscu i czekał, jak najwięcej czasu spędzając pod powierzchnią. Niech statek kosmitów robi sobie z wyspą, co chce. Przy odrobinie szczęścia mnie przeoczy. Zresztą świetnie pływam. Znam się na prądach morskich i w razie potrzeby mógłbym dryfować choćby do piątku.

      Fale zmoczyły mi stopy i nagle poczułem przypływ dobrego samopoczucia. Z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że w wodzie będę bezpieczny.

      Piana morska obmyła mi kolana, a potem biodra. Szum fal zagłuszył dobiegające z wyspy odgłosy. Ludzie jeździli tu i tam jak szaleni. Próbowali dotrzeć do domów, szukając bezpiecznego schronienia – tak jak ja. Na drodze stanowej i na ulicach Lahainy stały wraki rozbitych aut.

      Jednak statek był coraz niżej, coraz bliżej nas. Zawisł nad centrum wyspy. Zatrzymałem się i spojrzałem za siebie. Ogarnęła mnie mieszanka strachu i podziwu.

      Statek sunął powoli tuż nad lądem. Był przeogromny – mierzył prawie kilometr długości, jeśli nie więcej. Człowiek odnosił wrażenie, że lotniskowiec albo supertankowiec wzbił się w powietrze i teraz szukał zemsty na ziemskich istotach, które ośmieliły się łazić po jego pokładzie jak pchły.

      Obiekt zwolnił i zawisł nieruchomo. Był blisko ziemi, może sto metrów nad wulkanem Mauna Kahalewai i otaczającym go rezerwatem przyrody. Jednostka obcych niemal muskała szczyt wyspy – jedno z najbardziej wilgotnych miejsc na Ziemi, ze średnią opadów około trzydziestu milimetrów dziennie. Czego mogli szukać w tak gęstej dżungli?

      Przerwa nie trwała długo. Wkrótce pod statkiem zaczęło się coś dziać. Maleńkie, jaskrawe rozbłyski przecinały powietrze jak miniaturowe błyskawice. Światełka nie przestawały migać. Rozglądałem się po powierzchni w poszukiwaniu eksplozji, ale niczego takiego nie dostrzegłem. Co oni wyprawiali, do cholery?

      Po jakiejś minucie – w trakcie której dyszałem ciężko i wpatrywałem się w statek wzrokiem nieruchomym jak u posągu – kosmici ruszyli dalej. Obiekt sunął złowróżbnie w kierunku Lahainy.

      Odwróciłem się z powrotem w stronę oceanu i zacząłem brodzić ku głębszej wodzie. Dosyć się napatrzyłem. Nie chciałem mieć z tym statkiem do czynienia. Jeśli ludzie ginęli za moimi plecami, w swoich domach, hotelach i autach, wiedziałem, że im nie pomogę.

      Gdy woda sięgała mi już do piersi, zanurkowałem. Fale były silne, a prąd przydenny szarpał moim ciałem, ale miałem to gdzieś. Jeśli przyjdzie mi dziś w nocy utonąć… cóż, może taka śmierć będzie najlepsza.

      Wypłynąłem na głęboką wodę, pozwalając porwać się prądowi. Próbowałem omijać koralowce, ale i tak poharatały mnie boleśnie w paru miejscach. Rano będzie bolało – o ile doczekam rana.

      Po kilku minutach uświadomiłem sobie dwie rzeczy.

      Po pierwsze, dotarł do mnie prosty fakt, że nadal płynę pod wodą, wstrzymuję oddech i nie tracę przytomności. Byłem doświadczonym pływakiem i miałem dobrą formę, ale nigdy wcześniej nie wytrzymałem tak długo bez powietrza.

      Po drugie, z góry spływała na mnie zielonobiała poświata. Była jaskrawa i załamywała się na ruchliwej powierzchni oceanu. Światło wyglądało znajomo – tym bardziej, gdy przesączało się przez wodę morską. To była taka sama łuna, jaką widziałem w noc śmierci Jasona.

      Spojrzałem w górę, nie wynurzając się. Coś zobaczyłem. To musiał być statek obcych. Czemu mnie śledził? Nie wiedziałem i wolałem nie wnikać.

      Moje płuca zaczynały domagać się powietrza. Musiałem podjąć decyzję: albo wypłynąć na powierzchnię i przekonać się, czego chcieli ode mnie najeźdźcy, albo być upartym i utonąć. Spora część mnie opowiadała się za utonięciem. Tak byłoby łatwiej – ale nie potrafiłem się na to zdobyć. Odbiłem się od piaszczystego dna i ruszyłem w stronę powierzchni. Wynurzyłem się szybko. Nabrałem tchu i potrząsnąłem głową, spod zmrużonych powiek spoglądając na płaskie podbrzusze statku.

      Światła zgasły. Przez chwilę nic się nie działo.

      – No i? – zawołałem, przekrzykując szum fal. – Miejmy to za sobą!

      Przez kolejnych kilka długich sekund statek i morze były spokojne. Odgłos fal brzmiał dziwnie. Odbijał się od spodu jednostki, przez co brzmiał jak wewnątrz groty.

      Poirytowany i zaniepokojony zacząłem płynąć w stronę brzegu.

      Zanim dotarłem do plaży, zobaczyłem inne świat­ło. Było błękitnawe i pulsowało, a przy każdym rozbłysku nabierało intensywności.

      Stwierdziłem, że to koniec. Chcieli mnie usmażyć jakimś laserem. Wszystko wydało mi się dziwnie rozczarowujące.

      Wreszcie wiązka światła rozbłysła oślepiająco. Nagle dotarło do mnie, że to te same niby błyskawice, które widziałem nad rezerwatem.

      Teraz nie dostrzegałem już nic oprócz światła i morza. Oślepiło mnie. Zacząłem płynąć w stronę plaży, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Przez sekundę czułem pod stopą dotyk piasku.

      A potem plaża, morze, szum wiatru, a nawet wiszący groźnie statek… wszystko zniknęło.

      8

      Gdy znów odzyskałem przytomność, leżałem na nierównej podłodze. Rozejrzałem się zapuchniętymi oczami. Spróbowałem wstać, ale nie mogłem.

      Podłoga i ściany w pomieszczeniu przypominały plastry miodu. Były jak nieskończona siatka sześciokątów, każdy wypukły, o dwu-, trzycentymetrowej średnicy. Trudno powiedzieć, z jakiego materiału je wykonano, ale nie wyglądał na metal.

      I wtedy mój wzrok zogniskował się na czyimś palcu. Do palca przyczepiona była osoba, kobieta. Stała nade mną, drapiąc ściany paznokciem.

      Zobaczyłem jej twarz, ale rozpoznałem dopiero po dłuższej chwili. Gwen, blondynka, którą poznaliśmy na plaży, przy barze U TJ’a. Nie widziałem jej, odkąd wybiegła ze szpitala po śmierci Jasona.

      Nie zwracała na mnie uwagi, tylko chodziła swobodnie po

Скачать книгу