Rebel Fleet Tom 1 Rebelia. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rebel Fleet Tom 1 Rebelia - B.V. Larson страница 7
Skupiłem uwagę na komandorze poruczniku.
– Co się stało z doktorem Changiem? – zapytałem.
– Nie twoja sprawa, Blake.
– Czemu? Źle mu wyszło badanie krwi?
Z jakiegoś powodu to zdanie wywołało poważną reakcję. Milczący kierowca wykonał ostry skręt i zjechał w boczną drogę, która zdawała się prowadzić donikąd. Jechaliśmy teraz pod górę – jak zawsze, gdy odbiło się od linii brzegowej na dowolnej z hawajskich wysp. Otaczały nas tereny uprawne, a może jakiś rezerwat przyrody. Choć z drugiej strony, niewykluczone, że obszar należał do wojska. Nie byłbym zdziwiony.
– Co robisz? – zapytał kierowcę komandor porucznik.
Tamten spojrzał na niego szyderczo.
– Mam, kurwa, dość – odezwał się. Byłem zaskoczony, słysząc brytyjski akcent klasy niższej. – Kończmy z tym i spieprzajmy. Tak jak uzgodniliśmy.
– Blake jest z marynarki wojennej i jeszcze nie miał zrobionych badań – powiedział z naciskiem ten drugi. – Nie dostaliśmy oficjalnego upoważnienia.
– Odwal się. Prędzej czy później i tak wszystko się spierdoli. Można zacząć już teraz.
– Panuj nad swoim symem, Dalton! – rozkazał facet z marynarki.
– Grozisz mi, Jones?
Zacząłem się niepokoić. Usłyszałem ich nazwiska, ale wcale nie poczułem się szczęśliwszy.
Myślałem o losie, jaki czekał mnie w najbliższej przyszłości. Kolejne opcje odpadały jedna po drugiej. Kwarantanna? Pobyt w więzieniu? Morderstwo, żeby mnie uciszyć? Nic nie pasowało do sytuacji.
No i co to w ogóle jest „sym”? I czy naprawdę chciałem wiedzieć?
Ci goście wcale nie byli po mojej stronie. Tylko facet z marynarki okazywał ślady współczucia.
Dalton prowadził jak szaleniec. W każdy zakręt wchodził w pełnym pędzie, aż rzucało nami na wszystkie strony. Dzięki niemu wpadłem na pomysł. Przy następnym skręcie w lewo celowo rzuciłem się na brutala, który siedział obok.
– Złaź ze mnie!
– Przepraszam – powiedziałem, niby niechcący odpinając mu pasy.
Odepchnął mnie ze złością, aż uderzyłem głową w słupek przy drzwiach.
I wtedy mi się poszczęściło, być może jedyny raz w ciągu całego długiego dnia. Kiedy brutal próbował z powrotem zapiąć pasy, stary dobry Dalton wykonał następny ostry skręt. Wyciągnąłem rękę, szarpnąłem za klamkę po przeciwnej stronie i z całej siły popchnąłem faceta.
Do tej pory nie pokazywałem, jaki jestem silny. Tak jak mówiłem, jestem dobrze zbudowanym mężczyzną. Mimo wszystko wolałbym nie siłować się z marine, ale najwyraźniej wziąłem go z zaskoczenia.
Chyba przesadziłem. Połączenie szaleńczej jazdy Daltona, mojego pchnięcia i braku pasów wystrzeliło drania jak z armaty. Przez ułamek sekundy zdawał się wisieć w powietrzu. Zaczął wymachiwać rękami, a potem zniknął. Zerknąłem do tyłu i zobaczyłem, jak toczy się po asfalcie.
– Wasz kolega wypadł! – krzyknąłem.
– Ty chory pojebie! – warknął Dalton. Tak jak się spodziewałem, z całej siły nadepnął na hamulec.
Zareagowałem jako pierwszy i wyskoczyłem z auta. Miałem już odpięte pasy, więc wydostałem się pojazdu przed pozostałymi.
Usłyszałem trzy strzały. Skręciłem, skulony, i ukryłem się za bagażnikiem. Nie było czasu uciekać w kierunku linii przydrożnych palm.
Rozległy się wystrzały z innej broni, ale nie były chyba wymierzone we mnie. Nie usłyszałem świstu kuli ani nie zobaczyłem skrzesanych o asfalt iskier.
Wyjrzałem ostrożnie znad bagażnika i ze zdumieniem stwierdziłem, że obaj mężczyźni trzymają broń, ale nie strzelają do mnie. Strzelali do siebie nawzajem.
Jones przyciskał rękę do boku, a spomiędzy palców tryskała krew. Cały mundur miał w niej unurzany. Ze wstrząśniętym wyrazem twarzy opierał się ciężko o drzwi auta.
Dalton, nie przestając się szczerzyć, zwrócił lufę w moją stronę.
– Dobra – powiedział. – Twoja kolej, kolego. Zostanie z ciebie wielorybie gówno. Tak się u was mówi, skurwielu z marynarki?
Przykleiłem się do bagażnika i zacząłem okrążać auto, żeby znaleźć się jak najdalej od niego. Zamierzałem dotrzeć do pistoletu Jonesa. Niestety, Dalton nie był aż tak głupi. Zamiast ścigać mnie wokół forda, stanął przed samochodem, nad ciałem umierającego mężczyzny. Na wszelki wypadek wpakował w niego jeszcze jedną kulkę. Trafiony osunął się bezwładnie.
Dalton roześmiał się i odwrócił, by mnie dopaść. Desperacko brnąłem w stronę fotela kierowcy, żeby sprawdzić, czy nie zostawił kluczyków w stacyjce. Nie zostawił.
Zbliżył się i popatrzył na mnie.
– Jaka szkoda – powiedział, celując mi w twarz. – Już zaczynałem nabierać do ciebie szacunku. Pozostali byli zbyt posłuszni. Za głupi, żeby wygrać.
Nie miałem pojęcia, o czym gada, ale gdy mocniej zacisnął palce na rękojeści pistoletu, powiedziałem słowo, które pada z ust każdej ofiary morderstwa:
– Czekaj!
Trach!
Usłyszałem wystrzał, choć nie powinienem.
Trach! Trach! Trach!
Dalton obrócił się w miejscu i upadł. W pierwszej chwili pomyślałem, że pewnie dopadł go brutal z tylnego siedzenia, ale tamtego nigdzie nie dostrzegałem. Został pół kilometra w tyle.
A potem odwróciłem głowę i zobaczyłem komandora porucznika Jonesa.
Znów trzymał w dłoni pistolet. Dziwiło mnie, że wciąż żył. Może tylko udawał zabitego, a może niespodziewanie wróciły mu siły. Trudno stwierdzić, ale w każdym razie to on zastrzelił Daltona.
W oddali rozległ się jęk syren. Okrążyłem auto i podszedłem do Jonesa. Przykucnąłem. Oddech miał świszczący z powodu podziurawionych kulami płuc.
– Czemu zastrzeliłeś swojego partnera? – zapytałem.
– Odpadłem z konkursu – wyrzęził – ale chciałem, żeby zwyciężył ktoś z marynarki, taki jak ja. Nie bądź chujem, Blake.
– Odbiło wam wszystkim – stwierdziłem, kręcąc głową. – Nie mam pojęcia,