Koma. Aleksander Sowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Koma - Aleksander Sowa страница 10

Koma - Aleksander Sowa

Скачать книгу

Że nie pamiętam dokładnie, skąd mam aparat.

      – Ale wyjaśnienia, że „nie pamiętam”, nie były dość do-bre?

      – Nie były.

      – Rozumiem.

      – Powoli do mnie docierało, że prawda nie musi być po mojej stronie. Wtedy zmieniłem zeznania. Powiedziałem, że najprawdopodobniej to jest aparat, który kiedyś omyłkowo wziąłem ze stolika, wychodząc z wrocławskiej kawiarni.

      – Jak to omyłkowo?

      – Powiedziałem im, że po spotkaniu z klientem skorzystałem z toalety. Wracając, zauważyłem, że zostawiłem telefon przy stoliku, przy którym omawialiśmy zlecenie. Włożyłem go do kieszeni płaszcza i wyszedłem. W drodze powrotnej w samochodzie ktoś do mnie zadzwonił i wtedy zorientowałem się, że mam dwa aparaty. Zadzwonił właściciel aparatu, ale byłem już przed Legnicą, nie chciało mi się wracać, zresztą zbliżał się już wieczór. Byłem zmęczony, obiecałem, że telefon oddam następnego dnia. Ale nie oddałem. A że był mi niepotrzebny, od razu sprzedałem go na Allegro.

      – Skłamał pan?

      – Tak, ale naprawdę ten cholerny telefon kupiłem w lombardzie! Sprzedawca się tego wyparł, a żadnego dowodu zakupu nie miałem. Musiałem coś wymyślić, więc opowiedziałem tę historię o pomyłce z telefonem.

      – Rozumiem.

      – Pomyślałem, że taka wersja nie da tym bucom pod-staw, by mogli sprawy z telefonem użyć jako dowodu morderstwa.

      – Tak pan pomyślał?

      – Tak. Ale bardzo się pomyliłem.

      – Wygląda na to, że prawda nie zawsze popłaca.

      – Teraz zdaję sobie z tego sprawę, ale wtedy skąd mogłem to wiedzieć? Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z policją, poza jednym wybrykiem z czasów studenckich.

      – Wybrykiem?

      – Wstyd trochę się przyznać – mówi Laba – ale na pierw-szym roku studiów ukradliśmy z kumplem z kościoła we Wrocławiu figurkę świętego. Szczeniacki wybryk, ale policjanci przez to mieli już moją kartotekę. Kiedy mi o tym przypomnieli, jasne stało się dla mnie, że lepiej niech uznają mnie winnego kradzieży telefonu niż morderstwa, prawda?

      – Jasne.

      – No właśnie. I gdybym w sprawie telefonu, zamiast po-wiedzieć prawdę, skłamał od razu, już na początku, nie mieliby podstaw, żeby uznać to za dowód. A tak…

      – Nie uwierzyli?

      – Pewnie nie, ale musieli mnie wypuścić.

      – Wtedy złożył pan skargę na ich brutalność.

      – A pan by nie złożył?

      – Był pan u lekarza?

      – Pan chyba żartuje! Przecież oni wiedzą, jak maltretować człowieka, żeby nie zostawić śladów. Wystarczy, że biją bo brzuchu, i jeśli nie przesadzą, to po kilku dniach żaden lekarz nie będzie w stanie stwierdzić, że faktycznie tak było. Bólu nie można zmierzyć.

      – Rozumiem. Co jeszcze im pan zarzucił?

      – Próbowali mnie zastraszyć, wielokrotnie znieważali.

      – Jak?

      – Dla przykładu w lesie: „Szykuj się, zaraz wykopiemy tu dół dla ciebie”. A na komendzie: „Ty szmato, ty kurwo, ty pierdolony narcyzie. Walisz konia, oglądając pornole?”. Rozebrali mnie i nagiego bili po brzuchu. Pokazali mi okno. „Widzisz je? Tu jest wysoko” – krzyczeli. „Jak chcesz, możesz wyskoczyć, zabijesz się na pewno, to i tak lepiej dla ciebie, bo będziesz siedział do końca życia, skurwielu. Już nie będziesz nurkował, co najwyżej w szambie z własnego gówna, bo tak cię w anclu scwelują, że dupsko ci nie będzie już nigdy trzymało”.

      – To szokujące, co pan mówi.

      Laba zamyśla się znowu. Widać, że nie jest już tym samym mężczyzną, jakiego dziennikarz widział na zdjęciach w telewizji w czasie pierwszego procesu. Nie mogę zorientować się – myśli – w czym tkwi różnica.

      – Tak.

      – To jednak zastanawiające, że pana wypuszczono.

      – Dlaczego?

      – Przecież zatrzymano pana pod zarzutem morderstwa. To ciężki zarzut.

      – Liczyli, że mnie zastraszą, jak za dawnych czasów. Ale się nie przyznałem. Nic na mnie nie mieli i musieli wypuścić. Proste. Nie mieli wyjścia.

      – No a telefon?

      – Nie był żadnym dowodem. O niczym nie świadczył.

      – Jednak pan siedzi.

      – Tak, bo dopiero potem, kiedy aresztowano mnie po raz drugi, zaczęła się wielka kampania oszczerstw, insynuacji, hipotezy w stylu „tak mogło być” albo „być może”. Zaczęli zbierać haki na podstawie szytych grubymi nićmi domysłów. Wszystko, co stało się później, na czym opiera się tak zwany akt oskarżenia, to spreparowane poszlaki. A na ich zebranie mieli dwa lata, kiedy siedziałem w areszcie śledczym.

      – A gdyby nie napisał pan swojej książki?

      – Nie byłoby mnie tutaj.

      11.

      Tak, to o nią chodzi – myśli dziennikarz. Wyniosłość. Wcześniej nie potrafił tego rozpoznać. Laba sprawia wrażenie zimnego, wyobcowanego, jakby był ponad… Ponad wszystkimi. To właśnie wyniosłość sprawia, że osadzony wygląda jak wyrachowany, bezwzględny morderca bez uczuć.

      – Dlaczego pan ją napisał?

      – To tak, jakby zapytać wróbla, dlaczego lata. Jestem pisarzem, intelektualistą.

      – A nie chciał pan po prostu rozgłosu?

      – A pan po co ze mną rozmawia?

      Chłopak się uśmiecha. Dobre pytanie – myśli. Lepszej od-powiedzi trudno byłoby udzielić. Tymczasem pisarz przyznaje:

      – Tak, chciałem osiągnąć rozgłos.

      – Udało się panu.

      – Nie na takim rozgłosie – dorzuca gorzko – nam zależało.

      – Nam?

      – Książkę wydał mój przyjaciel. Obaj liczyliśmy, właściwie byliśmy pewni, że osiągnie sukces.

      – Skąd ta pewność?

      – Bo książka jest oryginalna, niezwykła. Trudna do porównania z

Скачать книгу