Sprawiedliwy oprawca. Aleksandra Marinina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sprawiedliwy oprawca - Aleksandra Marinina страница 4
– Dlatego, że Anton Andriejewicz Minajew nie zawiaduje służbami operacyjnymi i nie chce rozgłosu. Dlatego, że zwrócił się ze swoim problemem do starego druha Aleksandra Siemionowicza Konowałowa, a on z kolei zrzucił go na moje barki. No i dlatego, że nie ma sensu chronić Saulaka. Ilość przerodzi się w jakość, ale rezultat będzie ten sam. Jeżeli Saulaka będzie ochraniał jeden człowiek – obaj zostaną zabici albo porwani. Jeśli przydzielić mu pięć osób – przed bramą kolonii zjawi się z dziesięciu zbirów, żeby osiągnąć cel. Jeżeli postawić kompanię – będzie konieczna operacja wojskowa, żeby go dopaść. Mimo to go dopadną, możesz mi wierzyć. Przez dwa lata milczał, nie zdradził żadnych informacji, ale to wcale nie oznacza, że nie ma nic do powiedzenia. Ci, którzy się nim teraz interesują, chcą je z niego wyciągnąć i wykorzystać w politycznych rozgrywkach.
– No to niech wykorzystują. – Nastia wzruszyła ramionami. – Czy to nasze zmartwienie? Po to są rozgrywki, żeby się bawić.
– Nic nie rozumiesz. – Gordiejew zwany Pączkiem pokręcił łysą głową. – Po pierwsze, dostałem rozkaz od generała Konowałowa i nie mogę go nie wykonać. Generał otrzymał informacje operacyjne, że szykuje się zabójstwo albo porwanie człowieka, więc każe mi zapobiec zbrodni. I na tym koniec, dziecko, nie mam nic do gadania. Po drugie, ty i ja – major i pułkownik – jesteśmy cichymi, szarymi ludźmi, oni zaś są w randze generałów, to przyboczni jego wysokości. Obaj potrzebują Saulaka, bo są pewnie w czyjejś ekipie. Dobrze, jeśli w jednej. Bo jeśli w różnych, to dadzą nam jeszcze popalić. No więc pytam cię, dziecko: czy wiesz, co trzeba zrobić, żeby przetransportować bez szwanku Pawła Dmitrijewicza Saulaka z kolonii w obwodzie samarskim do stolicy?
– Wiem – odparła. – Wiem, co trzeba zrobić. Tylko nie mam pojęcia, jak to zrobić.
Zachowywał spokój i uzbroił się w cierpliwość. Do końca kary pozostało zaledwie sześć dni, ale się tym nie przejmował, bo wciąż nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Odkąd znalazł się w kolonii, codziennie czytał gazety, żeby się zorientować, czy niebezpieczeństwo minęło, ale nic mu to nie dało. Raz miał wrażenie, że może wyjść, bo nic złego już mu się nie przytrafi, innym razem znowu zaczynały się zawirowania w polityce wewnętrznej, więc dochodził do wniosku, że lepiej zaczekać. Ponieważ nie miał na swoim koncie żadnego naruszenia regulaminu i stale przekraczał normy wydajności w warsztacie, w każdej chwili mógł pójść do naczelnika oddziału i powiedzieć, że chce rozpocząć starania o warunkowe albo przedterminowe zwolnienie. Nie było powodu, żeby odrzucić wniosek, więc sąd z pewnością przychyliłby się do jego prośby. Paweł Saulak nie skorzystał jednak z tego rozwiązania. Nie miał pewności, że tam, na zewnątrz, na wolności, będzie bezpieczny. Co go czeka za sześć dni? Może powinien wykręcić jakiś numer, póki nie jest za późno, i załatwić sobie dodatkowy wyrok? Czy lepiej wyjść?
W pracy Saulak kierował się własnymi zasadami, jedną z nich był zakaz powtarzania tego samego chwytu, jeśli to mogło spowodować dekonspirację. Pierwszy raz, dwa lata temu, umyślnie popełnił przestępstwo i trafił za kratki, czuł się tu pewnie i bezpiecznie. Ale jeśli jacyś ludzie go obserwują i czekają, aż wyjdzie na wolność, od razu się domyślą, że się ich boi, skoro parę dni przed uwolnieniem zrobi wszystko, żeby zostać w kolonii. To tania i stara sztuczka. Na razie może udawać, że nic właściwie nie wie, że dwa lata temu naprawdę się upił i dopuścił chuligańskiego czynu, w końcu to nic nadzwyczajnego, więc nawet mu nie przyjdzie do głowy, że ktoś może na niego polować, bo stanowi łakomy kąsek. Dlaczego nie przyjdzie do głowy? Ano dlatego, że nie ma w niej nic ciekawego, wyłącznie same głupstwa. Jeśli jednak okaże strach, to jakby się przyznał: tak, mili państwo, wiem sporo, i to na takie tematy, od których włosy stają dęba i krew ścina się w żyłach. Wtedy już po nim. Dopadną go w każdej kolonii, zadbają o wszystko, nie pożałują pieniędzy na łapówki, byle tylko dorwać.
Paweł przewrócił się na pryczy i poczuł ból w boku (odezwała się wątroba), więc usiadł, spuścił nogi na podłogę. Barak spał albo udawał, że śpi. Saulak wiedział, że w tej złudnej ciszy ciągle coś się dzieje…
Wciągnął buty i pomaszerował ku wyjściu, bez hałasu, mimo że wcale się o to nie starał. Krok miał sprężysty i lekki, więc bez najmniejszego trudu poruszał się niemal bezszelestnie.
– Ty dokąd, Trzonek? – rozległ się głos z tyłu. – Uważaj, bo się doigrasz.
Paweł nawet nie odwrócił głowy. Wiedział, że jedynym człowiekiem, który nie chce, żeby opuścił kolonię, był świeżak Kola, skazany za głupią kradzież, gdy był jeszcze niepełnoletni, i przeniesiony do kolonii dla dorosłych po ukończeniu osiemnastego roku życia. Kola trafił za kratki całkiem niedawno, ze dwa miesiące temu, i jego niewysokie, ładnie zbudowane ciało od razu znalazło wielu amatorów. Na początku, ze względu na własne bezpieczeństwo, Saulak przyrzekł sobie, że z nikim nie będzie zadzierał, ale teraz musiał złamać obietnicę, bo zrobiło mu się żal chłopaka. Kątem ucha łowił urywki rozmów, „jakby Kolkę zgrabnie wyruchać”, i cierpliwie czekał, aż opryszki przystąpią do realizacji swojego planu. Nie trwało to zbyt długo, prowodyrzy w końcu ustalili kolejność. Saulak nie spuszczał oczu z chłopaka i gdy się domyślił, że „już się zaczęło”, cicho podszedł do drzwi, za którymi skryli się gwałciciele. Na straży stali dwaj mięśniacy, którym obiecano, że będą mogli wygrzmocić Kolę po elicie, oni jednak nie stanowili przeszkody dla Pawła. Już dawno, miesiąc po tym, jak znalazł się w kolonii, wszyscy się przekonali, że nie należy wchodzić mu w drogę. Nie warto. Toteż na widok poruszającej się bez wydawania dźwięku, niemal bezcielesnej postaci Trzonka myśleli tylko o tym, żeby nie napotkać jego wzroku.
Okazało się, że drzwi są zamknięte. Saulak bez słowa wyciągnął rękę i z satysfakcją poczuł, że w dłoni spoczął ciepły metalowy klucz, posłusznie wsunięty przez jednego z mięśniaków. Stanowczym ruchem obrócił go w zamku i szarpnął drzwi. Nic się jeszcze nie stało, zdążył. Kola stał pochylony do przodu, czterech drabów trzymało go za ręce i nogi, a ten, który był pierwszy w kolejce (wyłoniony w losowaniu albo na podstawie umowy), stał już z opuszczonymi spodniami i dowcipkując, demonstrował zebranym swój interes w pełnej gotowości bojowej. Widok był przerażający, bo pod skórą imponującego członka miał wszyte kuleczki – przedmiot wyjątkowej dumy głupkowatego bandziora. Saulak przez chwilę wyobrażał sobie potworny ból, jaki poczułby biedny chłopak, gdyby ten straszliwy narząd rozerwał mu odbyt, ale owa chwila wystarczyła, by wszystko się skończyło. Hardo uniesiony gruby, długi członek nagle się skurczył i sflaczał, jak balonik, z którego spuszczono powietrze. Wszyscy stali w milczeniu, chociaż tak naprawdę nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Zjawił się przed nimi nie umrzyk, który powstał z trumny, ale Trzonek, taki sam zek jak oni. Wszyscy wiedzieli, że Trzonek nie wyda, nie zakapuje. W ciągu dwóch lat napatrzył się na niejedno, nawet go prowokowano, żeby zakablował, licząc, że pęknie i będzie mu można z czystym sumieniem dać potem nauczkę, ale się nie doczekano. Mimo to wszyscy znieruchomieli, gapiąc się w podłogę. Saulak wziął Kolę za ramię i wyprowadził na zewnątrz. Chłopak głośno szlochał, nawet nie próbując ukryć łez, przestraszony nie na żarty.
– Nie becz – rzucił Paweł oschle. – Już po wszystkim. To się więcej nie powtórzy.
– Skąd wiesz? – chlipnął Kola.