Wyspa Camino. Джон Гришэм
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa Camino - Джон Гришэм страница 12
Kamienicę zbudowano na rogu Trzeciej i Głównej, w samym centrum Santa Rosa. Miała sto lat i pierwotnie mieścił się w niej największy na wyspie bank, który splajtował podczas wielkiego kryzysu. Potem była tam apteka, jeszcze potem inny bank, wreszcie księgarnia. Na piętrze stały pudła, kufry i szafki na dokumenty, pokryte kurzem i zupełnie bezwartościowe. Uznawszy, że piętro też należy do niego, Bruce zburzył parę ścian, wstawił łóżko i powstały w ten sposób lokal nazwał swoim mieszkaniem. Mieszkał tam dziesięć lat, od otwarcia księgarni. Kiedy nie sprzedawał na dole książek, pędził na górę, gdzie sprzątał, czyścił, malował i odnawiał, by w końcu zacząć urządzać.
Pierwszym miesiącem jego działalności był sierpień 1996 roku. Po uroczystym otwarciu z winem i serowymi koreczkami przez kilka dni w księgarni panował duży ruch, ale początkowa ciekawość zaczęła słabnąć. Klientów powoli ubywało. Po trzech tygodniach Bruce zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił wielkiego błędu. Ogarnęła go panika, ponieważ sierpniowy zysk netto wyniósł zaledwie dwa tysiące dolarów. A przecież było lato, szczyt sezonu turystycznego. Postanowił zrobić przecenę, coś, przed czym przestrzegała większość niezależnych księgarzy, i całkiem niedawno wydane książki, a nawet bestsellery poleciały w dół o dwadzieścia pięć procent. Przesunął godzinę zamknięcia z siódmej na dziewiątą i harował piętnaście godzin na dobę. Na dole zachowywał się jak rasowy polityk, zapamiętując nazwiska stałych klientów i zwracając uwagę na to, co kupują. Wkrótce stał się również wytrawnym baristą i potrafił zrobić espresso, zajmując się jednocześnie gośćmi. Usunął kilka półek ze starymi książkami, głównie niezbyt chodliwymi klasykami, i urządził tam małą kafejkę. Znów przesunął godzinę zamknięcia, z dziewiątej na dziesiątą. Pisał dziesiątki listów do klientów, autorów i księgarzy, których poznał podczas wyprawy od wybrzeża do wybrzeża. O północy często siadał do komputera, żeby uaktualnić firmowy biuletyn w internecie. Korciło go, aby wzorem większości niezależnych księgarzy otwierać księgarnię w niedziele, ale po pierwsze, nie chciał, bo musiał kiedyś odpocząć, a po drugie, bał się reakcji mieszkańców. Wyspa Camino leżała w „pasie biblijnym” i w pobliżu księgarni znajdowało się kilkanaście kościołów. Ale była też popularnym wczasowiskiem, a turyści raczej nie chodzili na poranne msze. Dlatego we wrześniu pomyślał: do diabła z tym, i w niedzielę o dziewiątej rano otworzył swój przybytek z „New York Timesem”, „Washington Post”, „Boston Globe” i „Chicago Tribune” prosto z drukarni, które okrasił świeżutkimi nuggetsami z kurczaka z restauracji trzy domy dalej. W trzecią niedzielę września księgarnia pękała w szwach.
We wrześniu i październiku zarobił na czysto cztery tysiące dolarów, po pół roku podwoił zysk i przestał się martwić. Rok później Bay Books była już najpopularniejszym miejscem w śródmieściu i najruchliwszym sklepem. Wydawcy i ich specjaliści od sprzedaży, którym wiercił dziurę w brzuchu, w końcu ulegli i wyspa znalazła się na obsługiwanych przez nich trasach promocyjnych. Bruce wstąpił do ABA, Amerykańskiego Towarzystwa Sprzedawców Książek, i bez reszty pochłonęły go jego sprawy, problemy i komisje. Zimą 1997 roku na zjeździe ABA poznał Stephena Kinga i zaprosił go do księgarni. Mistrz Horroru podpisywał książki dziewięć godzin, a jego fani czekali w kolejce, która owijała cały kwartał miasta. Bruce sprzedał wtedy dwa tysiące dwieście książek, różnych tytułów, i miał siedemdziesiąt tysięcy obrotu. Ten wspaniały dzień umieścił Bay Books na mapie Ameryki. Trzy lata później uznano ją za najlepszą niezależną księgarnię na Florydzie, a w 2004 roku „Publishers Weekly” ogłosił ją księgarnią roku. W 2005, po dziewięciu latach ciężkiej walki w okopach, Bruce Cable został wybrany do zarządu ABA.
Był już wtedy znaną postacią. Miał dwanaście garniturów z marszczonej bawełny, każdy w innym kolorze i odcieniu, i nosił je codziennie z wykrochmaloną białą koszulą i krzykliwą muszką, zwykle czerwoną lub żółtą. Uzupełniał ten strój beżowymi zamszowymi butami, do których nie nosił skarpetek; nie wkładał ich nawet w styczniu, gdy temperatura spadała do kilku stopni powyżej zera. Miał długie prawie do ramion włosy, gęste i falujące. Golił się raz na tydzień, w niedzielę rano. Kiedy skończył trzydzieści lat, pojawiły się początki siwizny. Z lekko siwiejącymi baczkami i kilkoma pasemkami siwych włosów na głowie było mu całkiem do twarzy.
Codziennie, kiedy tylko ruch trochę zelżał, robił sobie wolne. Szedł na pocztę i flirtował z urzędniczkami. Szedł do banku i flirtował z kasjerkami. Gdy w centrum otwierano nowy sklep, szedł na uroczyste otwarcie, a zaraz potem wracał, żeby poflirtować ze sprzedawczyniami. Lunch był dla niego dużym wydarzeniem, a jadał na mieście sześć razy w tygodniu, zawsze z kimś innym, żeby dopisać rachunek do wydatków firmowych. Kiedy otwierano nową restaurację czy kawiarnię, jako pierwszy w kolejce próbował wszystkich potraw i flirtował z kelnerkami. Podczas lunchu wypijał zwykle butelkę wina, a potem wracał na małą sjestę do mieszkania nad księgarnią.
Granica między flirtem i nachalnością bywała często bardzo cienka. Lubił kobiety, a ponieważ one lubiły jego, rozgrywał tę grę z dużym wdziękiem. Ale na prawdziwą żyłę złota trafił dopiero wtedy, kiedy Bay Books stała się popularnym przystankiem dla autorów promujących swoje książki. Połowę z nich stanowiły kobiety. W większości poniżej czterdziestki, podróżowały samotnie i szukały dobrej zabawy, więc kiedy wkraczały do księgarni, trafiając do jego świata, stawały się łatwym łupem. Po obowiązkowym czytaniu, podpisywaniu i długiej kolacji zabierał je często na górę, „na głębsze poszukiwanie ludzkich emocji”. Miał swoje ulubienice, zwłaszcza dwie młode panie, popularne autorki erotycznych powieści kryminalnych. A każda wydawała co najmniej jedną książkę rocznie!
Choć bardzo się starał, żeby postrzegano go jako oczytanego playboya, w głębi duszy był ambitnym biznesmenem. Księgarnia zapewniała mu pokaźny dochód, jednak nie działo się tak bez przyczyny. Bez względu na to, jak późno szedł spać, codziennie przed siódmą rano w szortach i podkoszulku rozpakowywał już książki, ustawiał je na półkach, spisywał tytuły, a nawet zamiatał podłogę. Uwielbiał zapach i dotyk nowych książek prosto z kartonu. Dla każdej znajdował stosowne miejsce. Dotykał każdej, która przychodziła, i – co smutne – każdej, którą musiał odesłać do wydawcy. Nie znosił ich zwracać, więc traktował to jak porażkę, straconą szansę. Zrobił czystkę wśród tych, które się nie sprzedawały, i po kilku latach ograniczył się do około dwunastu tysięcy tytułów. Wszystkie działy księgarni były wypełnione uginającymi się starymi półkami i stosami tomów na podłodze, ale doskonale wiedział, gdzie czego szukać. Ostatecznie własnoręcznie je tam układał. Za kwadrans ósma pędził na górę, brał prysznic i wkładał garnitur dnia, aby punktualnie o dziewiątej otworzyć drzwi i powitać klientów.
Rzadko kiedy brał wolny dzień. Modelowym urlopem był dla niego wyjazd do Nowej Anglii na spotkanie z innym księgarzem czy antykwariuszem w starym zakurzonym sklepiku i rozmowa o sytuacji na rynku. Kochał rzadkie książki, zwłaszcza dwudziestowiecznych amerykańskich pisarzy,