Wyspa Camino. Джон Гришэм
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa Camino - Джон Гришэм страница 7
– Ani dobrze, ani źle.
Do kuchni wszedł Trey ze świeżo ogoloną głową. Potarł ją dumnie i spytał:
– No i jak?
– Wspaniale – odparł Mark.
– To nic nie pomoże – mruknął Denny.
Żaden z nich nie wyglądał już jak przed dwudziestoma czterema godzinami. Trey i Mark zgolili dosłownie wszystko: brody, włosy i brwi. Denny i Jerry zgolili tylko brody, lecz przefarbowali włosy. Denny, poprzednio piaskowy blondyn, miał teraz ciemnobrązowe, a Jerry jasnorude. Wszyscy czterej mieli nosić czapki i okulary, codziennie inne. Wiedzieli, że uchwyciły ich kamery, znali możliwości systemu rozpoznawania twarzy, jakim dysponowało FBI. Popełnili kilka błędów, ale coraz szybciej o nich zapominali. Nadeszła pora na drugą fazę planu.
Pojawiła się także brawura, naturalne następstwo perfekcyjnie dokonanej kradzieży. Pierwszy raz spotkali się przed rokiem, kiedy Treya i Jerry’ego, doświadczonych przestępców z wyrokami, przedstawiono Denny’emu, znajomemu Marka, który znał z kolei Ahmeda. Spędzili wiele godzin, knując, planując i kłócąc się o to, kto co będzie robił, kiedy najlepiej tam wejść i dokąd potem pojechać. Sto szczegółów, wielkich i małych, choć równie ważnych. Teraz, kiedy mieli już wszystko za sobą, plany, szczegóły i kłótnie odeszły do historii. Jedynym zadaniem, jakie ich czekało, był odbiór pieniędzy.
W czwartek o ósmej rano odbyli codzienny rytuał z sat-trakami. Ahmed żył i miał się dobrze. Wszyscy byli obecni, stan liczbowy się zgadzał. Jerry i Mark pożegnali się, odjechali i cztery godziny później byli już na przedmieściach Rochester. Nie wiedzieli, jak wielu agentów FBI cierpliwie czeka, wypatrując ich pick-upa, wyleasingowanej przed trzema miesiącami toyoty rocznik 2010. Kiedy Jerry zaparkował przed domem i wysiadł razem z Markiem, by nonszalancko przeciąć parking i zewnętrznymi schodami wejść na drugie piętro, skupiły się na nich obiektywy ukrytych kamer.
Cyfrowe zdjęcia natychmiast przesłano do laboratorium FBI w Trenton i zanim Jerry zdążył pocałować Carole na powitanie, porównano je już ze zdjęciami z Princeton. Dzięki najnowocześniejszej technologii rejestrowania obrazów błyskawicznie ustalono, że Jerry to Gerald A. Steengarden, ten od kropli krwi z bibliotecznych schodów, a Mark to oszust, który podał się za magistra Neville’a Manchina. Ponieważ ten drugi nie był jak dotąd notowany, jego nazwisko nie figurowało w krajowym rejestrze przestępców. FBI wiedziało, że był w bibliotece, nie znało tylko jego prawdziwego nazwiska.
Ale ten stan rzeczy miał się wkrótce zmienić.
Podjęto decyzję, żeby obserwować i czekać. Jerry przyprowadził im już jednego, więc może przyprowadzi następnego. Po lunchu podejrzani wyszli z mieszkania i wsiedli do toyoty. Mark niósł tanią torbę gimnastyczną z brązowego nylonu, Jerry nie niósł nic. Pojechali powoli do centrum, ściśle przestrzegając przepisów drogowych i trzymając się z dala od policjantów.
Obserwowali dosłownie wszystko. Każdy samochód, każdą twarz, każdego starca ukrywającego się za gazetą na ławce w parku. Byli pewni, że nikt ich nie śledzi, ale w tej branży ostrożności nigdy nie za wiele. Nie słyszeli ani nie widzieli helikoptera, który mrucząc niewinnie w oddali, leciał za nimi na wysokości dziewięciuset metrów.
Przed dworcem Amtraka Mark wysiadł bez słowa z szoferki, wziął z paki torbę, ruszył chodnikiem do wejścia i kupił w kasie bilet drugiej klasy na pociąg do Nowego Jorku. Miał trochę czasu – pociąg odjeżdżał trzynaście po drugiej – więc czekając, czytał Ostatniego z wielkich. Nie był pożeraczem książek, lecz nagle dostał obsesji na punkcie Fitzgeralda. Pomyślał o oryginalnym rękopisie Ostatniego, o tym, gdzie jest teraz ukryty, i stłumił uśmiech.
Jerry wstąpił do sklepu monopolowego po butelkę wódki. Kiedy wyszedł, wyrosło przed nim trzech rosłych mężczyzn w ciemnych garniturach, którzy przywitali się, mignęli mu przed nosem odznakami i powiedzieli, że chcą porozmawiać. Jerry odparł: „Nie, dziękuję, mam coś do zrobienia”. Sęk w tym, że oni też mieli. Jeden wyjął kajdanki, drugi zabrał mu wódkę, a trzeci go obszukał, wyjmując z kieszeni portfel, klucze i sat-traka. Zaprowadzili go do długiego, czarnego SUV-a i pojechali do aresztu miejskiego niecałe cztery ulice dalej. Podczas jazdy milczeli. W areszcie umieścili go w pustej celi, też bez słowa. Jerry o nic nie spytał, oni nic nie powiedzieli. Potem zajrzał do niego strażnik; chciał się przywitać.
– Hej, wie pan może, o co tu chodzi? – spytał Jerry.
Strażnik rozejrzał się, nachylił do kraty i odparł:
– Nie mam pojęcia, stary, ale wkurzyłeś ich aż miło.
Jerry wyciągnął się na pryczy w ciemnej celi i wbił wzrok w brudny sufit, nie dowierzając, że wszystko to dzieje się naprawdę. Bo jakim cudem? Co poszło nie tak?
Wokół niego wirowały ściany celi, a Carole, która właśnie otworzyła drzwi, ujrzała w progu sześciu agentów. Jeden okazał nakaz rewizji. Drugi polecił jej wyjść z mieszkania i zaczekać w samochodzie, nie włączając silnika.
Mark wsiadł do pociągu o drugiej. Drzwi zamknęły się o drugiej trzynaście, jednak pociąg nie ruszył. O wpół do trzeciej do przedziału weszło dwóch mężczyzn w identycznych granatowych trenczach i przeszyło go surowymi spojrzeniami. To była straszna chwila. Mark od razu zrozumiał, że wszystko zaczyna się walić.
Mężczyźni przedstawili się dyskretnie i poprosili, żeby wysiadł. Jeden chwycił go za łokieć, drugi zdjął z półki torbę. W drodze do aresztu milczeli.
– Co się dzieje, panowie? – spytał znudzony ciszą Mark. – Jestem aresztowany?
– Zwykle nie zakładamy kajdanek przypadkowo spotkanym osobom – odparł kierowca, nie odwracając głowy.
– Jasne. A więc za co mnie aresztowaliście?
– Dowiesz się w pace.
– Myślałem, że odczytując mi moje prawa, musicie też przedstawić zarzuty.
– Trochę zielony jesteś, co? Nie musimy odczytywać praw, chyba że zechcemy cię przesłuchać. A na razie próbujemy nacieszyć się ciszą i spokojem.
Mark zamilkł i wbił wzrok w okno. Przypuszczał, że dopadli Jerry’ego, w przeciwnym razie skąd by wiedzieli, gdzie go szukać? Czy to możliwe, że go zgarnęli i Jerry zaczął już sypać i dogadywać się z psami? Nie, wykluczone.
Jerry nie powiedział ani słowa, nie dano mu okazji. Kwadrans po piątej przewieziono go do biura FBI kilka przecznic od aresztu, wprowadzono do pokoju przesłuchań, posadzono przy stole, zdjęto mu kajdanki i poczęstowano kawą. Do pokoju wszedł agent McGregor, który zdjął marynarkę, usiadł i wdał się z nim w pogawędkę. Pogawędka była przyjazna i w końcu McGregor nawiązał do przysługujących mu praw.
– Był pan kiedyś aresztowany?
Jerry, owszem, był i z doświadczenia wiedział, że jego nowy kumpel agent ma wyciąg z kartoteki policyjnej.
– Tak – odparł.