Wyspa Camino. Джон Гришэм
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa Camino - Джон Гришэм страница 8
– Te są z pańskiego portfela, panie Driscoll – powiedział. – Prawo jazdy z Marylandu. Zdjęcie jest kiepskie, ale ma pan tu włosy, a nawet brwi. Dwie ważne karty płatnicze i tymczasowa licencja myśliwska z Pensylwanii. – Położył na stole więcej kart. – Te były w torbie. Prawo jazdy z Kentucky na nazwisko Arnolda Sawyera, który też ma bujną czuprynę. Fałszywa karta płatnicza… – Powoli wyjmował z koperty kartę za kartą. – Fałszywe prawo jazdy z Florydy. Pan Luther Banahan jest tu w okularach i ma brodę. A to jest wysokiej klasy paszport wydany w Houston panu Clyde’owi D. Mazy’emu wraz z prawem jazdy i trzema fałszywymi kartami płatniczymi.
Stół był zasłany. Markowi zbierało się na wymioty, lecz zacisnął zęby i spróbował wzruszyć ramionami. I co z tego?
– Imponujące – ciągnął McGregor. – Wszystkie sprawdziliśmy i znamy już pańskie prawdziwe nazwisko. Mark Driscoll. Adres nieznany, bo dużo pan jeździ.
– Czy to pytanie? – rzucił Mark.
– Nie, jeszcze nie.
– To dobrze, bo nic nie powiem. Przysługuje mi prawo do adwokata, więc lepiej mi go znajdźcie.
– Ależ oczywiście. Dziwne jest tylko to, że na wszystkich zdjęciach ma pan włosy, brwi, a nawet wąsy. A teraz wszystko to zniknęło. Czyżby się pan przed kimś ukrywał?
– Żądam adwokata – powtórzył Mark.
– Naturalnie. Aha, jeszcze jedno: nie znaleźliśmy dokumentów magistra Neville’a Manchina z Uniwersytetu Portland. Czy to nazwisko coś panu mówi?
Mówi? Mark poczuł się tak, jakby zdzielono go w głowę ciężkim młotem.
Za lustrem weneckim stała wycelowana w niego kamera wysokiej rozdzielczości. Dwóch siedzących w sąsiednim pomieszczeniu ekspertów śledczych, przeszkolonych w wykrywaniu kłamiących podejrzanych i świadków, uważnie obserwowało jego źrenice, górną wargę, mięśnie twarzy i ułożenie głowy. Na dźwięk nazwiska Manchin Driscoll drgnął. A kiedy odparł niepewnie: „Nic nie powiem, żądam adwokata”, eksperci pokiwali głowami i uśmiechnęli się. Już go mieli.
McGregor wyszedł, zamienił kilka słów z kolegami i wszedł do pokoju Jerry’ego. Usiadł, uśmiechnął się, trochę pomilczał i w końcu spytał:
– Więc wciąż nie chce pan mówić, hę?
– Żądam adwokata – powtórzył Jerry.
– Tak, oczywiście, już go szukamy. Nie jest pan zbyt rozmowny, prawda?
– Żądam adwokata.
– Pana kumpel Mark współpracuje dużo chętniej.
Jerry głośno przełknął ślinę. Miał nadzieję, że Mark zdążył wyjechać, ale chyba nie wyjechał. Co się, do diabła, stało? Jakim cudem tak szybko ich złapali? Przecież wczoraj o tej porze całą czwórką siedzieli w domku myśliwskim, grali w karty, pili piwo i delektowali się przestępstwem doskonałym.
Nie, Mark nic im nie powiedział.
McGregor wskazał jego lewą rękę.
– Plaster? Skaleczył się pan?
– Żądam adwokata.
– Może jednak lekarza?
– Adwokata.
– Dobrze, już dobrze. Idę go poszukać. – McGregor trzasnął drzwiami i zostawił go samego.
Jerry spojrzał na nadgarstek. Niemożliwe.
Na staw padały coraz dłuższe cienie, więc Denny zakręcił kołowrotkiem i powiosłował w stronę domku; był w lekkiej kurtce, a od wody ciągnęło chłodem. Myślał o Treyu, o tym, że mu nie ufa. Trey miał czterdzieści jeden lat i dwa razy wpadł ze skradzionym towarem. Przed pierwszą ucieczką odsiedział cztery lata, przed drugą dwa i Denny’emu nie dawało spokoju to, że za każdym razem wymiękał, zaczynał śpiewać i w zamian za mniejszy wyrok wydawał kumpli. Dla zawodowca to ciężki grzech.
Nie miał wątpliwości, że z całej piątki to właśnie on jest najsłabszym ogniwem. Jako komandos Denny walczył w wojnach i brał udział w strzelaninach. Stracił wielu przyjaciół i zabił wielu wrogów. Strach mógł jeszcze zrozumieć. Słabości nienawidził.
W czwartek wieczorem Denny i Trey grali w remika i pili piwo. Punktualnie o ósmej przerwali grę, wyjęli sat-traki i wprowadzili kody. Kilka sekund później nadszedł komunikat od Ahmeda z Buffalo: Czysto. Ale Mark i Jerry milczeli. O ósmej Jerry miał być w swoim mieszkaniu, a Mark w pociągu, w sześciogodzinnej podróży z Rochester na dworzec Penn Station w Nowym Jorku.
Następne pięć minut minęło bardzo powoli, a może błyskawicznie. Coś było nie tak. Przecież sat-traki działały jak należy, prawda? Skonstruowano je specjalnie dla CIA i kosztowały fortunę. To, że Mark i Jerry jednocześnie zamilkli, znaczyło, że… Właśnie, co właściwie znaczyło? Sześć po ósmej Denny wstał.
– Zaczynamy – rozkazał. – Pakujemy najniezbędniejsze rzeczy i szykujemy się do ewakuacji. Dobra?
– Jasne – odparł wyraźnie zaniepokojony Trey.
Pobiegli do swoich pokoi i zaczęli wrzucać ubrania do zielonych wojskowych worków.
– Jedenaście po ósmej – powiedział Denny kilka minut później. – Dwadzieścia po wychodzimy. Tak?
– Tak – odparł Trey, zerkając na wciąż czarny ekran sat-traka.
Dwadzieścia po ósmej Denny otworzył sejf na broń w pakamerze. Schowali pięć rękopisów do worków z ubraniami, zanieśli je do pick-upa i wrócili do domku, żeby zgasić światło i dokonać ostatniej gorączkowej inspekcji.
– Podpalimy go? – spytał Trey.
– Zwariowałeś? – warknął Denny zirytowany jego głupotą. – Pożar przyciągnąłby uwagę. Najwyżej odkryją, że tu byliśmy. I co z tego? Znikniemy i zanim ktoś tu zajrzy, będziemy daleko stąd.
Zgasili światło, zamknęli oboje drzwi i kiedy schodzili z ganku, Denny zawahał się lekko, tak by Trey go wyprzedził. Wtedy skoczył, mocno zacisnął ręce na jego szyi i wbił kciuki w arterie szyjne. Niczego niepodejrzewający Trey, starszy, drobniejszy i bez formy, nie miał szans z byłym komandosem. Przez kilka sekund wierzgał i szarpał się, w końcu zwiotczał. Denny rzucił go na ziemię i zdjął pas.
Pod Scranton wziął benzynę i wypił kawę, a potem pojechał na zachód autostradą międzystanową 80. Na autostradzie obowiązywało ograniczenie prędkości do stu dziesięciu kilometrów na godzinę, więc nastawił tempomat na sto pięć. Wypił kilka piw, lecz alkohol zdążył już wyparować. Co kilka kilometrów zerkał na