Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 18
Wybrała jeszcze jeden numer.
– Cześć, to ja. Zaraz jadę taksówką do New London i wsiądę w pierwszy pociąg… Nie, bardzo chcę was zobaczyć… Tak, oczywiście… Całuję was mocno. – Na zewnątrz zatrąbił samochód. – O, już jest taksówka. No to buziaczki, do zobaczenia.
Narzuciła kurtkę, wzięła torbę do ręki, tanecznym krokiem podpłynęła do drzwi. Od niechcenia rzuciła przez ramię, że wychodzi.
– Do zobaczenia – dodała, prawie patrząc na Chipa.
Nie miał pojęcia, czy tak wspaniale potrafiła się dostosować, czy coś jest z nią poważnie nie w porządku. Trzasnęły drzwi, zawarczał silnik. Przez frontowe okno dostrzegł jej wiśniowe włosy za szybą czerwono-białej taksówki. Po pięcioletniej przerwie postanowił znowu kupić papierosy. Włożył marynarkę, wyszedł z motelowego pokoju, nie zwracając uwagi na innych przechodniów, skierował się do najbliższego automatu z papierosami i nakarmił go monetami.
Był ranek w Święto Dziękczynienia. Śnieg całkiem przestał padać, słońce wyjrzało zza chmur, mewy trzepotały głośno skrzydłami. Powiewy wiatru zdawały się w ogóle nie docierać do ziemi. Chip przysiadł na zimnej metalowej poręczy i paląc papierosa, gapił się na stację benzynową po drugiej stronie ulicy, tę siermiężną, plastikowo-metalową przeciętność amerykańskiego handlu. Stukot zatrzymującej się pompy w dystrybutorze, prostota i szybkość obsługi. Powiewający na wietrze baner reklamujący paliwo po 99 centów za galon, wydęty niczym żagiel płynącego donikąd żaglowca. Czarne cyferki informujące o cenach paliwa, zbite w rządki, zdominowane przez dziewiątki. Amerykańskie samochody wjeżdżające na stację i opuszczające ją statecznie. Pomarańczowo-żółte plastikowe proporczyki na rozpiętych w górze linkach.
– Ojciec znowu spadł ze schodów do piwnicy – powiedziała Enid. Deszcz wciąż lał. – Niósł pudło z orzechami, nie przytrzymał się poręczy, potknął się i upadł. To było naprawdę duże pudło, orzechy rozsypały się dosłownie wszędzie. Denise, zbierałam je na kolanach przez pół dnia. Do tej pory jeszcze je znajduję. Mają taki sam kolor jak te świerszcze, których nie możemy się pozbyć. Schylam się, żeby podnieść orzech, a on skacze mi prosto w twarz, wyobrażasz sobie?
Denise przycinała łodygi przyniesionych przez siebie słoneczników.
– Po co ojciec taszczył te orzechy do piwnicy?
– Koniecznie chciał znaleźć sobie jakieś zajęcie, które mógłby wykonywać w swoim fotelu, więc wymyślił sobie, że będzie je łuskał. – Enid zajrzała córce przez ramię. – Mogę ci pomóc?
– Znajdź jakiś wazon.
W pierwszej szafce, którą otworzyła Enid, stało tylko pudełko z korkami od wina.
– Nie rozumiem, po co Chip zaprosił nas na lunch, skoro wiedział, że go z nami nie zje?
– Przypuszczalnie nie sądził, że akurat dzisiaj rano dostanie kosza – odparła Denise tonem, który jednoznacznie świadczył o tym, że nie uważa Enid za zbyt rozgarniętą osobę.
Enid ani trochę się to nie podobało, niemniej jednak Denise była jej córką, a kilka tygodni temu Enid popełniła wstydliwy czyn i odczuwała wielką potrzebę, żeby się przed kimś z tego wyspowiadać. Miała nadzieję, że Denise okaże się właściwą osobą.
– Gary chce sprzedać dom i przeprowadzić nas do Filadelfii – powiedziała. – Uważa, że to ma sens, ponieważ on mieszka w Filadelfii, ty mieszkasz w Filadelfii, a Chip w Nowym Jorku. Powiedziałam mu, że kocham moje dzieci, ale najlepiej czuję się w St. Jude. Denise, ja się tam urodziłam i wychowałam, w Filadelfii po prostu bym się zgubiła! Gary chce, żebyśmy złożyli podanie o przyjęcie do domu spokojnej starości, ale chyba nie zdaje sobie sprawy, że jest już za późno. Tam nie przyjmują ludzi w takim stanie, w jakim teraz jest ojciec.
– Ale jeśli będzie coraz częściej spadał ze schodów…
– Spadł dlatego, że nie trzymał się poręczy! Nie dociera do niego, że nie powinien nosić ciężarów po schodach.
W szafce pod zlewozmywakiem Enid wreszcie znalazła wazon ukryty za czterema oprawionymi fotografiami przedstawiającymi jakieś różowe owłosione twory – coś w rodzaju dziwacznej sztuki nowoczesnej albo zdjęć z książek lekarskich. Zamierzała niepostrzeżenie wydobyć zza nich wazon, ale oczywiście potrąciła je i narobiła takiego hałasu, że nie mogła już udawać, że ich nie zauważyła.
– A cóż to ma być, u licha? – zapytała, krzywiąc się z odrazą.
– O co pytasz?
– O te dziwactwa. Pewnie znowu Chip coś wymyślił.
Na twarzy Denise pojawił się doprowadzający ją do szału, pobłażliwy uśmieszek.
– Przecież dobrze wiesz, co to jest.
– Nie wiem.
– Na pewno?
Enid wyjęła wazon i zatrzasnęła drzwiczki.
– Nie chcę wiedzieć.
– A, to zupełnie co innego.
Tymczasem w salonie Alfred zbierał się na odwagę, żeby usiąść na kanapie. Nie dalej niż dziesięć minut wcześniej zrobił to bez najmniejszego problemu, ale teraz, zamiast uczynić to powtórnie, zaczął się zastanawiać. Właśnie sobie uświadomił, iż podczas siadania przez ułamek sekundy zupełnie nie kontroluje swojego ciała, które na oślep leci do tyłu. Jego wspaniały fotel w St. Jude był jak rękawica baseballisty gotowa delikatnie i zarazem pewnie chwycić każdy obiekt lecący ku niej pod dowolnym kątem z dowolnie dużą prędkością; miał potężne niedźwiedzie ramiona gotowe wesprzeć go w razie potrzeby. Kanapa Chipa była niskim, niepraktycznym antykiem. Alfred odwrócił się do niej tyłem, zgiął nogi w kolanach na tyle, na ile pozwalały mu artretyczne stawy, bezradnie wyciągnął do tyłu ręce, przeczesywał powietrze szeroko rozczapierzonymi palcami. Bał się usiąść, a równocześnie miał wrażenie, że jest coś obscenicznego w tym jego niezdarnym, roztrzęsionym przykucnięciu, coś kojarzącego się z męską toaletą, poniżającego i odrażającego. Wreszcie, żeby z tym skończyć, zamknął oczy i runął na oślep do tyłu. Wylądował z rozmachem na pośladkach, z rozpędu się odchylił i znieruchomiał z podkurczonymi, zawieszonymi w powietrzu nogami.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Enid.
– Nie