Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 22
Wahanie to potwierdziło wniosek, do którego Enid doszła już dawno temu, a mianowicie, że ona i Alfred popełnili jakiś błąd w wychowaniu córki, że nie zdołali zaszczepić jej chęci i umiejętności bezinteresownego świadczenia przysług.
– Otóż, jak wiesz, już od ośmiu lat spędzamy Boże Narodzenie w Filadelfii, ale chłopcy Gary’ego są już na tyle duzi, że może dla odmiany chcieliby pojechać na święta do dziadków, więc pomyśleliśmy sobie, że…
– Cholera jasna! – rozległ się okrzyk w pokoju.
Enid odstawiła kieliszek i wybiegła z kuchni. Alfred siedział na brzeżku sofy w dość niewygodnej pozycji, z przygarbionymi plecami i wysoko uniesionymi kolanami, wpatrując się w miejsce katastrofy trzeciej kanapki. Zaledwie kilka centymetrów od jego ust mała chlebowa łódeczka wyśliznęła mu się z palców, spadła na kolana, potoczyła się w dół, by wreszcie znieruchomieć na podłodze. Na obiciu pozostały wyraźne ślady po czerwonym pieprzu, oliwie i maśle, takie same jak na spodniach i wykładzinie podłogowej. Pusta łódeczka leżała na boku, prezentując nasiąknięte żółcią wnętrze pokryte brązowymi plamami. Denise przepchnęła się obok Enid i uklękła przy ojcu z wilgotną gąbeczką w ręce.
– Och, tato… Powinnam była się domyślić, że będzie ci trudno…
– Daj mi jakąś szmatę, to posprzątam.
– Nie, nie.
Denise zgarnęła na dłoń resztki oliwek z kolan Alfreda. Wyciągnął przed siebie roztrzęsione ręce, jakby zamierzał ją odepchnąć, ale ona pracowała szybko i pewnie i już po chwili wyniosła resztki do kuchni, gdzie tymczasem Enid poczuła, że przyda jej się jeszcze jeden mały łyk wina i nalała go sobie pospiesznie. Choć w pośpiechu zrobił się z tego całkiem spory łyk, przełknęła go bez najmniejszych problemów.
– No więc pomyśleliśmy sobie, że gdybyście ty i Chip byli zainteresowani, to moglibyśmy wszyscy razem spędzić ostatnie wspólne święta w St. Jude. Co o tym myślisz?
– Dostosuję się do was.
– Ale ja chcę wiedzieć, co ty o tym myślisz, czy masz na to ochotę, czy chciałabyś spędzić jeszcze jedną Gwiazdkę w rodzinnym domu.
– Mogę ci od razu powiedzieć, że Caroline na pewno nie wyjedzie z Filadelfii, więc jeżeli chcesz zobaczyć się z wnukami, to będziesz musiała przyjechać na wschód.
– Denise, mnie interesuje twoje zdanie. Gary powiedział, że oboje z Caroline chętnie się nad tym zastanowią. Chcę wiedzieć, czy w ogóle jesteś zainteresowana takimi świętami w St. Jude, ponieważ my wszyscy doszliśmy do wniosku, że takie ostatnie spotkanie rodzinne byłoby…
– Mamo, nie ma problemu, oczywiście jeżeli jesteś pewna, że dasz sobie radę.
– Najwyżej trzeba mi będzie trochę pomóc w kuchni, i to wszystko.
– Pomogę ci, ale będę mogła przyjechać najwyżej na kilka dni.
– Nie na tydzień?
– Nie.
– Dlaczego?
– Mamo…
– Cholera! – wrzasnął Alfred w pokoju. Niemal równocześnie z jego okrzykiem rozległ się donośny trzask, kiedy coś dużego i ciężkiego (być może wazon ze słonecznikami) rozbiło się na podłodze. – Cholera jasna!
Enid miała już tak zszarpane nerwy, że niewiele brakowało, a wypuściłaby z ręki kieliszek, ale równocześnie poczuła coś w rodzaju zadowolenia z kolejnego nieszczęścia, ponieważ dzięki temu Denise mogła sobie wyobrazić, co czeka ją codziennie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, w St. Jude.
Wieczór siedemdziesiątych piątych urodzin Alfreda zastał Chipa w jego mieszkaniu przy Tilton Ledge, spółkującego z czerwoną kanapą.
Był początek stycznia, a w lasach w okolicy Złomowego Potoku topniał śnieg. Chip dokonywał swoich wyczynów w ciemności rozświetlonej jedynie blaskiem neonowego nieba nad środkowym Connecticut oraz cyfrowych wyświetlaczy sprzętów elektronicznych. Klęcząc u stóp kanapy, dokładnie, centymetr po centymetrze, obwąchiwał jej siedzisko w nadziei, że osiem tygodni po tym, jak po raz ostatni leżała tam Melissa Paquette, wyczuje jeszcze choćby ślad jej intymnego zapachu. Wdychał powietrze z takim zapałem, że inne, znacznie pospolitsze zapachy – kurz, brud, mocz, dym papierosowy – zlały się w jeden, dominujący i zarazem całkowicie pozbawiony wyrazu, w związku z czym musiał przerwać, żeby dać odpocząć nozdrzom. Wycałowywał pył, brud, okruszki i włosy z zagłębień wokół trzech obciąganych guzików. Wydawało mu się, że tam właśnie najwyraźniej czuje woń narządów płciowych Melissy, jednak poświęcił jeszcze trochę czasu, żeby wybrać miejsce wzbudzające najmniej wątpliwości. Ostatecznie jego wybór padł na środkowy guzik i na nim właśnie skupił węchową uwagę, równocześnie pieszcząc dłońmi dwa pozostałe i ocierając się środkowymi partiami ciała o miękki plusz stanowiący odległą namiastkę jej skóry, aż wreszcie osiągnął spełnienie. Wyczerpany zsunął się z wykorzystanego mebla na podłogę i tam znieruchomiał ze zsuniętymi spodniami i głową opartą na siedzisku, o godzinę bliższy tego, żeby nie zadzwonić z życzeniami urodzinowymi do ojca.
Wypalił szybko dwa papierosy, włączył telewizor, ustawił kanał ze starymi filmami rysunkowymi. Blask bijący od ekranu docierał do podnóża stosu nieotwieranej od tygodnia poczty. Znajdowały się tam między innymi: trzy listy od nowego dziekana college’u, coś złowieszczego z funduszu emerytalnego dla nauczycieli, a także list od administracji z nadrukiem ZAWIADOMIENIE O EKSMISJI na kopercie.
Nieco wcześniej tego samego dnia, pod koniec drugiej godziny spędzonej na wyszukiwaniu i podkreślaniu wszystkich wielkich „M” na pierwszej stronie zeszłomiesięcznego „New York Timesa”, Chip doszedł do wniosku, że zachowuje się jak człowiek ogarnięty głęboką depresją. Teraz, kiedy zadzwonił telefon, pomyślał sobie, że osoba z depresją nie powinna zwracać na to uwagi, tylko zapalić kolejnego papierosa i jakby nigdy nic gapić się w telewizor. Fakt, że niewiele brakowało, by odruchowo poderwał się z miejsca i pobiegł do aparatu, niwecząc w ten sposób wielogodzinne wysiłki zmierzające ku całkowitemu zmarnowaniu dnia, rzucił cień wątpliwości na autentyczność jego cierpień. Chyba nie był w stanie stracić woli działania i kontaktu z rzeczywistością w takim stopniu, w jakim czynili to bohaterowie filmów i książek. Przyciszywszy telewizor, pobiegł do kuchni, bolejąc w duchu nad tym, że nawet nie potrafi się doprowadzić do porządnego załamania nerwowego.
Podciągnął spodnie, zapiął rozporek, podniósł słuchawkę.
– Halo?
– Co się z tobą dzieje? – zapytała Denise bez żadnych wstępów. – Właśnie dowiedziałam się od taty, że nie dałeś znaku życia!
– Denise… Dlaczego tak krzyczysz?
– Krzyczę, bo jestem wkurzona, bo dzisiaj są siedemdziesiąte