Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 38
– Bywało już gorzej – mruknął Alfred.
– Tato, czas na deser. Mój kucharz upiekł wspaniałą tartę. Zjesz przy stoliku?
– Och, to dla mnie stanowczo za duży kawałek! – powiedziała Enid.
– Tato?
Alfred nie odpowiadał. Usta zastygły mu w obwisłym, zgorzkniałym grymasie, tak jakby lada chwila miało wydarzyć się coś okropnego. Odwrócił się w kierunku ciemnego, schlapanego deszczem okna, zwiesił głowę i ponuro spoglądał na nie spode łba.
– Tato…
– Al? Jest deser.
Tak jakby coś się w nim stopiło. Nie odwracając wzroku od okna, powoli podniósł głowę, uśmiechnął się promiennie, jakby ujrzał tam kogoś doskonale znajomego, kogoś, kogo kocha.
– Co się stało, Al?
– Tato?
– Tam są dzieci. – Usiadł prawie całkiem prosto. – Widzicie je? – Wyciągnął drżący palec. – O, tam. – Palec przesuwał się powoli z lewa na prawo. – I tam. I tam też.
Odwrócił się do Enid i Denise, jakby oczekiwał, że one również się zachwycą, ale Enid daleko było do zachwytu. Niebawem zamierzała wyruszyć w podróż eleganckim statkiem i ogromnie zależało jej na tym, żeby podczas tej podróży Alfred nie popełniał podobnych pomyłek.
– To są słoneczniki – poprawiła go trochę gniewnym, a trochę błagalnym tonem. – Widzisz ich odbicia w szybie.
Pokręcił ze smutkiem głową.
– A ja myślałem, że to dzieci…
– Nie, słoneczniki. Widziałeś słoneczniki.
Po tym, jak jego partia przegrała wybory, a rosyjski kryzys finansowy wykończył litewską gospodarkę, Gitanas samotnie spędzał dnie w dawnej siedzibie JPRiJORIKJoNPz17, umilając sobie czas tworzeniem witryny internetowej, której domenę lithuania.com nabył od pewnego spekulanta za ciężarówkę z faksami, drukarkami mozaikowymi, 64-kilobajtowymi commodore’ami oraz innymi reliktami sprzętu biurowego z epoki Gorbaczowa, będącymi równocześnie ostatnimi fizycznymi pamiątkami po jego partii. Aby upowszechnić wiedzę o ciężkim losie małych zadłużonych krajów, Gitanas stworzył satyryczną witrynę, oferującą DEMOKRACJĘ NA SPRZEDAŻ: KUP KAWAŁEK HISTORII EUROPY, i umieścił linki na amerykańskich stronach internetowych przeznaczonych dla inwestorów. Gości odwiedzających jego witrynę zachęcał do dokonywania wpłat na konto JPRiJORIKJoNPz17, „jednej z najszacowniejszych litewskich partii”, „kamienia węgielnego” koalicji rządzącej krajem przez trzy z minionych siedmiu lat, zwyciężczyni wyborów z kwietnia 1993 roku, obecnie „najsilniejszej politycznej siły prozachodniej” występującej jako Przedsiębiorstwo Partia Wolnorynkowa. Obiecywał, że jak tylko przedsiębiorstwo to kupi wystarczająco dużo głosów, żeby zwyciężyć w kolejnych wyborach, zagraniczni inwestorzy nie tylko staną się udziałowcami spółki o nazwie Litwa („organizacji państwowej działającej w celu osiągania jak największych zysków”), ale również otrzymają proporcjonalną do skali finansowego zaangażowania nagrodę w postaci „cegiełek” z wygrawerowanym napisem upamiętniającym ich „bohaterski wkład w gospodarcze wyzwolenie kraju”. Już za sto dolarów każdy amerykański inwestor mógł liczyć na to, że jego imieniem zostanie nazwana ulica w Wilnie „długości co najmniej dwustu metrów”; pięć tysięcy dolarów miało być nagrodzone umieszczeniem portretu w Galerii Bohaterów Narodowych, za dwadzieścia pięć tysięcy inwestor mógł liczyć na prawo własności miasteczka „zamieszkanego przez co najmniej pięć tysięcy dusz”, a także na droit du seigneur, oczywiście z poszanowaniem „większości wskazówek zawartych w ustaleniach końcowych Międzynarodowej Konferencji na temat Praw Człowieka”.
– To był taki sobie paskudny żarcik – mówił Gitanas z kąta taksówki, w który się wcisnął – ale jakoś nikt się nie śmiał, za to ludzie zaczęli przysyłać czeki. Przychodziły setki e-maili z pytaniami. Jakie produkty zamierza wytwarzać Litwa Sp. z o.o.? Jakie doświadczenie zawodowe mają zatrudniani przez nią menadżerowie? Czy można otrzymać zestawienie wyników finansowych z minionych lat? Czy można liczyć na nadanie jakiejś litewskiej wsi imienia dziecka albo któregoś z ulubionych pokemonów? Wszyscy czekali na więcej informacji, wszyscy prosili o ulotki, broszury, zestawienia i wykresy. Czy spółka jest notowana na takiej a takiej giełdzie? Niektórzy chcieli od razu przyjechać, żeby zobaczyć wszystko na własne oczy. Nikt, zupełnie nikt się nie śmiał.
Chip stukał w szybę kostkami palców i taksował wzrokiem kobiety na Szóstej Alei. Deszcz przestawał padać, znikały parasolki.
– Czy te pieniądze trafiają do ciebie czy do twojej partii?
– Na razie jakoś nie mogę podjąć wiążącej decyzji – odparł Gitanas. Wyjął z teczki butelkę okowity, z której jeszcze w gabinecie Eden nalał solidne porcje dla przypieczętowania umowy, i podał ją Chipowi; ten pociągnął spory łyk, po czym oddał butelkę. – Byłeś nauczycielem angielskiego, prawda?
– Owszem, uczyłem w college’u.
– A twoi rodzice pochodzą ze Skandynawii?
– Tylko ojciec. W żyłach matki płynie mieszana środkowoeuropejska krew.
– Dla ludzi w Wilnie będziesz jak jeden z nas.
Chipowi bardzo zależało na tym, żeby wrócić do domu przed odjazdem rodziców. Teraz, kiedy miał w kieszeni gruby rulon trzydziestu studolarówek, nie przejmował się szczególnie tym, co o nim myślą, tym bardziej że w jego pamięci utrwalił się obraz ojca stojącego w drzwiach z roztrzęsionymi rękami i błagającego go, żeby został. Pociągając z butelki i obmacując wzrokiem kobiety na ulicy, nie był w stanie pojąć, dlaczego jeszcze całkiem niedawno tak bardzo się go obawiał.
To prawda, iż jedyne zastrzeżenia, jakie Alfred zgłaszał wobec kary śmierci, polegały na tym, że była zbyt rzadko wykonywana. To prawda, że ludzie, których egzekucji domagał się w dzieciństwie Chipa przy stole podczas kolacji, byli zwykle czarni i pochodzili ze slumsów na północnych przedmieściach St. Jude. („Ależ, Al!” mawiała wtedy Enid. Kolacja była „posiłkiem rodzinnym” i Enid nie rozumiała, dlaczego akurat wtedy trzeba mówić o krzesłach elektrycznych, komorach gazowych i zamieszkach na ulicach). Pewnego niedzielnego poranka, policzywszy wiewiórki i oszacowawszy straty w drzewostanie (czynił to w taki sam sposób, w jaki niektórzy dokonywali inwentaryzacji domów straconych na rzecz „czarnych”), Alfred przeprowadził eksperyment w dziedzinie ludobójstwa. Rozwścieczony tym, że wiewiórkom zamieszkującym jego niezbyt obszerne podwórze brakuje samodyscypliny, żeby przestać się rozmnażać i zatroszczyć się o siebie, wygrzebał z piwnicy starą łapkę na szczury, na której widok Enid pokręciła głową i zacmokała z dezaprobatą.
– Dziewiętnaście sztuk! – powiedział Alfred. – Dziewiętnaście!
Żadne emocjonalne argumenty nie mogły przeważyć wymowy tej konkretnej, precyzyjnej liczby. Za przynętę posłużył kawałek pełnoziarnistego tosta, który Chip jadał na śniadanie. Potem Lambertowie całą