Subtelna prawda. Джон Ле Карре

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Subtelna prawda - Джон Ле Карре страница 16

Жанр:
Серия:
Издательство:
Subtelna prawda - Джон Ле Карре

Скачать книгу

nogami, przerzucany ze stanowiska na stanowisko w kwaterze głównej tajnych służb po drugiej stronie rzeki, w Vauxhall. Może wymuszona bezczynność nakłoni go do większej otwartości niż zwykle. Z tajemniczych przyczyn – Toby podejrzewa, że operacyjnych – Matti należy do Lansdowne Club przy Berkeley Square. Spotykają się na squashu. Matti jest łagodny, łysy, za okularami i ma przeguby ze stali. Toby dostaje baty 1:4. Idą pod prysznic, siadają w barze z widokiem na pływalnię i oglądają ślicznotki. Po kilku luźnych uwagach Toby przechodzi do rzeczy:

      – Opowiadaj, Matti, bo nikt inny nie chce otworzyć dzioba. Co takiego stało się w Obronie, kiedy mój minister tam harował?

      Matti kilka razy kiwa w zwolnionym tempie głową.

      – Tak, hm. Niewiele mogę ci podsunąć – mruczy posępnie. – Twój gość przekroczył wszelkie granice, nasi uratowali mu głowę, i nie zapomniał nam tego. Do tego rzecz się sprowadza… głupi buc.

      – Uratowali mu głowę? Jak, na litość boską?

      – Próbował przeprowadzić to sam, zgadza się? – mamrocze z pogardą Matti.

      – Co przeprowadzić? Z kim?

      Matti drapie się po łysej czaszce i ciągnie w tym samym stylu:

      – Tak, hm. Widzisz, nie moja działka.

      – Zdaję sobie sprawę, Matti. Przyjmuję do wiadomości. To też nie moja działka. Ale, do cholery, jestem niańką faceta, zgadza się?

      – Wszyscy ci kantujący lobbyści i handlarze bronią, którzy lawirują między zbrojeniówką i zaopatrzeniem – narzeka Matti, jakby Toby był wprowadzony w sprawę.

      Ale Toby nie jest wprowadzony, więc czeka na więcej.

      – Oczywiście licencjonowani. W tym kłopot. Licencjowani, żeby łupić Skarb, przekupywać urzędników, podsuwać im dziewczynki, z którymi mogliby się szlajać, fundować wakacje na Bali. Licencjonowani, z wejściami w sektorze prywatnym, publicznym, każdym, który się im spodoba, byle mieli ministerialną przepustkę, którą mają wszyscy.

      – I mówisz, że Quinn brał swoją działkę, jak cała reszta?

      – Ni cholery nie mówię – odpala ostro Matti.

      – Wiem. I nic nie słyszę. Więc Quinn kradł? O to chodzi? W porządku, ściśle mówiąc, nie kradł, ale przekierowywał fundusze na pewne przedsięwzięcia, w których partycypował. Lub jego żona. Lub kuzynka. Lub ciotka. O to chodzi? Został przyłapany, zwrócił kasę, powiedział, że bardzo przeprasza, i zmieciono wszystko pod dywan. Ciepło?

      Atrakcyjne dziewczę wpada na brzuch do wody przy wtórze pisków i śmiechów.

      – Jest taka szuja. Nazywa się Crispin – mruczy Matti, pokonując wrzawę. – Słyszałeś o nim kiedyś?

      – Nie.

      – No, ja też nie, więc będę wdzięczny, jak to sobie zapamiętasz. Crispin. Oszust. Unikać.

      – Z jakiegoś konkretnego powodu?

      – Z żadnego konkretnego. Nasi wykorzystali go do kilku robótek, potem w te pędy pozbyli się jak trefnego towaru. Ponoć wodził za nos twojego gościa, kiedy ten był w Obronie. Tyle wiem. Teraz daj mi święty spokój.

      I po tych słowach Matti wraca do ponurego oglądania ślicznotek.

      Jak to często w życiu bywa, od chwili gdy za sprawą Mattiego nazwisko „Crispin” wyskoczyło jak diabełek z pudełka, już na dobre uczepiło się Toby’ego.

      Na luźnej bibce dwóch ważniaków rozmawia głowa przy głowie: „A przy okazji, co z tym dupkiem Crispinem?” „Widziałem go przedwczoraj. Kręcił się koło Izby Lordów, nie wiem, jak miał czelność”. Ale gdy podchodzi Toby, nagle wyskakuje temat krykieta.

      Na zakończenie międzyresortowej konferencji poświęconej gromadzeniu materiałów wywiadowczych ze źródeł niepewnych, przed nazwiskiem wyrasta inicjał imienia: „No, tylko żebyście nie wycięli nam numeru à la J. Crispin”, warczy dyrektor z Wewnętrznych pod adresem swojego znienawidzonego odpowiednika z Obrony.

      Ale to naprawdę tylko „J”? Czy Jay, jak „Jay Gatsby”?

      Strawiwszy pół nocy na googlowaniu, podczas gdy Isabel leży naburmuszona w sypialni, Toby’emu wiedzy nie przybywa.

      Spróbuje z Laurą.

      Laura to jajogłowa ze Skarbu, pięćdziesięciolatka, stypendystka All Souls, nadzwyczaj żywotna, wyjątkowo inteligentna, puszysta i kipiąca radością. Kiedy niespodziewanie zrobiła nalot na berlińską ambasadę, szefując zespołowi audytorskiemu, Giles Oakley rozkazał Toby’emu: „Zabierz na kolację i czaruj, aż będzie miała mokro w majtkach”. Posłusznie spełnił polecenie, choć może nie co do joty, ale z takim skutkiem, że od tej pory okazjonalnie spotykali się na kolacyjkach bez nakazu Oakleya.

      Przyjaznym zbiegiem okoliczności przypadła kolej Toby’ego. Wybiera ulubioną restaurację Laury przy King’s Road. Jak zwykle na wyjście jest ubrana z rozmachem, w obszerny powiewający kaftan z koralikami. Bransolety i kamea wielkości spodka. Uwielbia ryby. Toby zamawia doradę w soli na dwoje i drogie meursault. Laura jest tak rozemocjonowana, że rozpłaszcza się na stoliku, chwyta Toby’ego za ręce i potrząsa nimi jak dziecko tańczące w takt muzyki.

      – Cudownie, Toby, skarbeńku, jestem w ósmym niebie! – wykrzykuje głosem, który przetacza się przez restaurację jak huk działa, po czym ze wstydliwym rumieńcem ścisza głośność do łagodnego pomruku. – Więc jak ten twój Kair? Czy tubylcy zaatakowali ambasadę i zażądali twojej głowy na pice? Umarłabym ze strachu. Opowiadaj wszystko.

      A po Kairze musi się dowiedzieć o Isabel, bo jak zawsze bezceremonialnie realizuje swoje prawa redaktorki kącika porad sercowych Toby’ego:

      – Sama słodycz, samo piękno i ptasi móżdżek – osądza po wysłuchaniu. – Tylko ptasi móżdżek może wyjść za malarza. Co zaś się tyczy ciebie, ładna buzia zawsze potrafiła zawrócić ci w głowie, choćby była nie wiem jak głupiutka, i z pewnością dalej tak jest. Wy dwoje jesteście sobie pisani – konkluduje, znów wybuchając ogłuszającym śmiechem.

      – A jak bije sekretny puls naszego wielkiego narodu, Lauro? – zapytuje lekko Toby, jako że Laura nie ma życia uczuciowego, o którym by wiadomo, a co dopiero takiego, o którym można by porozmawiać. – Jak sprawy w niedosiężnych dla nas, robaczków, komnatach Skarbu?

      Akry policzków Laury marszczą się w wyrazie rozpaczy, a ona zniża głos:

      – Ponuro, skarbeńku, wprost nie do uwierzenia. Jesteśmy mądrzy i mili, ale nie mamy ludzi, nie mamy pieniążków i chcemy tego, co najlepsze dla kraju, co bardzo staromodne z naszej strony. New Labour kocha Żarłoczny Kapitał, a Żarłoczny Kapitał ma na swoje skinienie armie amoralnych prawników i księgowych i płaci im krocie, żeby dać nam radę. Nie możemy się z nimi równać; jesteśmy za duzi, żeby upaść, i za duzi, żeby walczyć. Teraz cię podłamałam. Dobrze. Też jestem podłamana – powiada, pociągając z rozradowaniem meursault.

      Ryba

Скачать книгу