Szlacheckie gniazdo. Monika Rzepiela
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szlacheckie gniazdo - Monika Rzepiela страница 10
Rozległy się oklaski, a potem wzniesiono puchary. Kielichy były wielkie. Zaczęły krążyć między stołami, aż je opróżniono. Gdy pojawiało się dno, zaraz dolewano kolejną porcję trunku. Śmiano się i wiwatowano.
Panie piły niewiele. Siedziały przy stole i wachlowały się orientalnymi cacuszkami. Upał sprawiał, że pot grubymi kroplami ciekł im po twarzach. Eleonora lżej znosiła gorąc. Cisowska natomiast za nic w świecie nie przyznałaby się, że najchętniej zdjęłaby modną perukę i pozwoliła swobodnie oddychać skórze głowy. Gdy skończyła jeść podane przez służbę pieczone jarząbki, przysunęła się do krewnej i wziąwszy ją poufale pod ramię, zaproponowała spacer w ogrodzie. Eleonora zgodziła się chętnie, gdyż dość miała siedzenia za stołem, poza tym zależało jej, by wszyscy mieli możliwość podziwiania nowej sukni, która – usztywniona na szerokiej rogówce – mogłaby iść w zawody z toaletami z samego Wersalu.
– Piękną masz kreację, daję słowo. Byłam pewna, że żadna z zaproszonych dam cię nie przyćmi. – Dorota wiedziała, w jakie tony uderzyć.
– Doprawdy? – zapytała znudzona pół-Francuzka, wachlując się z gracją. Cieszyło ją, że kuzynka dostrzegła jej nową rogówkę.
– Chciałam cię przeprosić za to, że kiedyś nazwałam cię złodziejką. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. – Cisowska zaczęła mówić już o czymś innym.
– Dopiero teraz? Po tylu latach? – zapytała podczaszyna ironicznie i wydęła pogardliwie wargi. – Bardzo wolno myślisz, moja droga.
– Dwa tygodnie temu służąca odnalazła broszkę, o której kradzież cię oskarżyłam. Uwierz, że naprawdę żałuję swojej porywczości! Proszę, bądź znowu moją przyjaciółką.
Eleonora wzruszyła ramionami.
– Bóg każe wybaczać, więc ci przebaczam. Ale czy zostaniemy przyjaciółkami, to zupełnie inna sprawa. Nie ufam komuś, na kim się zawiodłam.
Dorota zagryzła wargi. Nie będzie się poniżać, o nie! Zerknąwszy w stronę panów, uniosła suknię i stąpając lekko w swych nowych pantofelkach, zbliżyła się do męża.
– Mój drogi, wracajmy do domu – rzekła.
– Jeszcze nie teraz, skarbie. Twój kuzyn oskarża mnie, a właściwie mojego dziadka, że ukradł jego przodkowi wioskę.
– Ależ to stare dzieje! – powiedziała Dorota niecierpliwie.
– Nikt nie będzie zwał ani mnie, ani mojego przodka złodziejem. Wyzywam cię na szable, Pawłowski!
Gracjan skoczył hożo i dobył karabelę. Cisowski również szykował się do ataku. Nie wiadomo, co by z tego wynikło, gdyby każda z pań nie chwyciła swego męża pod ramię.
– Oszalałeś?! – zawołała Eleonora. – Przecież to chrzciny naszej córki!
– Upiłeś się! – wygarniała Dorota swojemu. – Jedziemy do domu! Nie życzę sobie żadnych burd.
Pozostali goście pomogli rozłączyć zwaśnionych szlachciców. Obaj mieli dobrze w czubie, więc byli skłonni do bitki. Tego jednak nikt z zaproszonych na chrzciny sobie nie życzył, toteż nie dziwiło, że panie poparły Cisowską i wespół wepchnęły jej męża do karety, natomiast panowie zabarykadowali Pawłowskiego we dworze.
Słuchając przekleństw i złorzeczeń, Dorota zamknęła drzwiczki pojazdu. Dała znak woźnicy, by odwiózł swych państwa do Cisów.
Opuszczała Pawłówkę urażona nie mniej od męża, gdyż była przekonana, że Eleonora nie odrzuci jej przyjaźni. Nie mogli sobie pozwolić na zaognienie konfliktu. Posądziła Pawłowską niesprawiedliwie o kradzież, więc zależało jej na odnowieniu kontaktów. Poza tym Gracjan był jej stryjecznym bratem, jedynym, jakiego miała, gdyż była jedynaczką. Wznowienie stosunków oznaczało częstsze wizyty w Pawłówce, a to rozwiałoby nudę życia w Cisach. Wolała towarzystwo kuzynów niż ograniczonego męża i jego schorowanej matki. Ponadto Klaudyna miałaby sposobność do zabawy z rówieśnikami.
Hrystyna leżała obok męża, wpatrując się w powałę. Jej myśli krążyły wokół dworu państwa. Wyobrażała sobie, jak bogate musiały być chrzciny u Pawłowskich, ilu gości zaprosili, co podano na suto zastawiony stół… I po raz kolejny pomyślała, jakie to niesprawiedliwe, że jedni opływają we wszelkie dostatki, podczas gdy inni nie mają co do garnka włożyć. A panie jakie musiały być wystrojone! Ona miała tylko dwie niedzielne spódnice, tyleż samo koszul, grzebyk do włosów, malutkie lusterko, trzy chusty i jedną parę butów. Na co dzień chodziła boso, a w zimie w kaloszach, z których wystawała słoma. Zamiast kożucha wdziewała grubą opończę. Czapkę uszyła z króliczego futerka, gdyż hodowali niegdyś te zwierzęta. Musieli jednak oddawać je do dworu, gdzie kucharz gotował z mięsa pożywne rosoły, a kuśnierz obrabiał skóry na mufki. Gdy króliki padły ofiarą zarazy, przestali je hodować.
Chociaż zazdrościła państwu wystawnego żywota, doszła do wniosku, że nie chciałaby się zamienić. Cóż z tego, że pani ma jadła pod dostatkiem, kiedy cierpi na liczne kobiece dolegliwości obce chłopkom. Te ciągłe migreny, wybuchy histerii albo napady melancholii, wznoszenie się i opadanie macicy, humory i omdlenia były oznaką słabego zdrowia i niejedna szlachcianka została z tego powodu złożona do grobu. Ponadto bardzo bolały, wydając na świat potomstwo, gdyż nieprzyzwyczajone do pracy, miały wątłe organizmy. Szlachcianka musiała trzy tygodnie leżeć w połogu, by dojść do siebie, a chłopka jeszcze tego samego dnia stawała na nogi.
Westchnęła i odwróciła się na bok. Nie było sensu rozmyślać o czymś, co nigdy nie będzie jej udziałem. Żadna siła nie zmieni porządku świata, tak jak nikt nie zawróci kijem rzeki. Kolejny raz pomyślała, że Pan Bóg wie, co robi, i z tą myślą zapadła w sen.
Rozdział 5. Jaskółeczka
Nadeszły żniwa. Z nieba lał się żar, a duchota nie pozwalała oddychać. Pola pokryły się złotymi kłosami, które chłopi musieli zżąć, ustawić w snopki i zwieźć drabiniastymi wozami do pańskich stodół. Był to najbardziej pracowity czas. Pańszczyzna, która normalnie wynosiła cztery dni w tygodniu, teraz wzrosła do sześciu, więc żeńcy mieli wolną tylko niedzielę. Nic dziwnego, że niejeden pomstował na pana, a ekonomowie częściej musieli używać bata.
Hrystyna wyprostowała się i otarła pot z czoła. Na krótką chwilę utkwiła wzrok w palącym słońcu, lecz zaraz spuściła powieki porażona blaskiem promieni. Jak okiem sięgnąć rozciągały się pola podczaszego, które wyjątkowo tego roku obrodziły. Kto tylko był w stanie, czyli z wyjątkiem dzieci i schorowanych starców, pracował na pańskich rozłogach. Nie miało znaczenia, że gorąc odbierał żeńcom siły, a zaduch pozbawiał tchu. Należało czym prędzej zebrać zboże, bo pogoda mogła się obrócić, a przecież każdy miał jeszcze pełne ręce roboty na własnym zagonie. Kiedy jednak chłop miał zebrać swój chleb,