Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie страница 5
– Sierżancie – przerwał mu Brinks. Lubił Greene’a, ale facet musiał wiedzieć, że są pewne granice.
– Ale, panie majorze…
– Dość tego – powiedział Brinks, a potem przyjrzał się skafandrowi. – Nikt z naszych nie zdążył jeszcze zweryfikować tego systemu.
– Owszem, zdążył. – Crowley poklepał skrzynię. – Ten tutaj to moje dziecko, więc sierżant nie musi się już obawiać igieł wbitych w szyję.
Brinks spojrzał na porucznika, a potem przeskanował czytnikiem jego blaszkę identyfikacyjną. Pobieżne przejrzenie akt wystarczyło, by wiedział o nim wszystko.
– Poruczniku, czy kiedykolwiek braliście udział w akcji?
– No cóż… Nie, sir. Zaciągnąłem się dopiero po wojnie – przyznał Crowley. – Ale ukończyłem pełne szkolenie i mam certyfikat…
– Dlaczego po prostu nie dali nam paru czołgów? – spytał Greene. – Nie potrzebujemy tego szajsu.
– Czołgi są zbyt trudne w obsłudze – odparł natychmiast Crowley.
– A to coś niby nie jest?
– Nie, sierżancie, nie jest – powiedział Crowley gładkim tonem. – Większość podstawowych technologii zastosowanych w tym maleństwie wyprzedza czołgi o kilka tysięcy lat. Prosta hydraulika. Jeśli będziesz się z tym dobrze obchodził, pochodzi bez żadnych usterek przez setki lat. A to są jedynie największe ruchome części… Jego system operacyjny jest jednym z najlepszych i najlepiej chronionych…
– Ta, jasne – mruknął Greene, taksując olbrzyma wzrokiem i kręcąc głową. – Pole bitwy niczego nie traktuje ulgowo, dzieciaku.
Brinks przyjrzał się skafandrowi czujnym okiem, a potem potrząsnął głową.
– To twoja trumna, Crowley. Czy mógłbyś wyjąć to ustrojstwo ze skrzyni i… Do diabła, sierżancie, pokaż mu, gdzie może to coś schować.
– Jasne – burknął Greene pod nosem. – Połowa tutejszych żołnierzy będzie zrywać boki ze śmiechu na widok tego żelastwa.
„Możliwe” – pomyślał cierpko Brinks. „Z ciebie również mogą się śmiać. Oczywiście nie prosto w twarz”.
STACJA LIBERTY
Punkt Lagrange’a cztery
Orbita ziemska
Eric Weston otworzył drzwi do pokoju konferencyjnego, gdzie komandor Jason Alvarez Roberts brał udział w nieformalnej dyskusji dotyczącej nomenklatury wojskowej w czasach obecnych. Pomieszczenie było ogromne. Jego środek zajmował długi na dwadzieścia stóp stół. W dalekim końcu Eric dostrzegł siedzącego samotnie komandora.
– Panie komandorze.
Roberts spojrzał na niego, witając się uprzejmym skinieniem głowy.
– Panie kapitanie. Dziękuję za przyjście.
– Stało się coś? – Weston starał się nie wyglądać na zbyt rozbawionego, bo doskonale się domyślał, co mogło martwić komandora. On również został zaproszony do udziału w dyskusji, lecz w odróżnieniu od Robertsa był starszy stopniem i miał na głowie inne sprawy, co pozwoliło mu odmówić udziału.
Zazwyczaj poważny komandor wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.
– Niezupełnie, sir. Po prostu potrzebowałem porozmawiać z kimś, kto nie jest klinicznie upośledzony umysłowo.
Eric zachichotał cicho, wysuwając krzesło i siadając naprzeciwko doskonale zbudowanego ciemnoskórego kolegi.
– W czym problem?
– Siedział pan kiedyś w jednym pokoju z trzydziestoma pięcioma przedstawicielami różnych wojskowych wydziałów, wykłócającymi się o to, że to właśnie ich wydział powinien być tym, którego nazwa i tradycja mają stworzyć fundament pod nową gałąź służb? – spytał z obrzydzeniem Roberts.
– Raczej nie – uśmiechnął się Eric. – Jeśli mam być szczery, lepiej, że padło na ciebie.
– Ha, ha – odparł Roberts cierpkim tonem. – To jakiś obłęd. Wybranie cholernej NAZWY dla nowych służb nie powinno być aż tak skomplikowane.
– Chyba nie jest aż tak źle… – stwierdził Weston. Jego uśmieszek jasno sugerował, że kłamie.
– Kapitanie, Marines opowiadają się za tradycją. Chcą, aby wojska pokładowe nazywały się Marines.
– Oczywiście. – Eric Weston, były dowódca Marines, uśmiechnął się nieznacznie.
– Cóż, reprezentanci armii twierdzą, że okręty kosmiczne nie mają nic wspólnego z morzem, a tradycja już nie obowiązuje. Jednakże ich komisja jest obecnie podzielona, nie mogąc wybrać między żołnierzami a kawalerzystami. Szczerze mówiąc, oni również nie wyglądają mi na normalnych.
– Czyżby? – spytał Eric z uśmiechem, opierając się na krześle.
– Zgadza się. Jeden z ich pułkowników chciał, aby kontyngenty okrętów nazywać rangerami – dodał Roberts z nutą odrazy w głosie.
Eric uniósł brwi. Wiedział, że Roberts był wcześniej amerykańskim rangerem, więc jego reakcja była co najmniej zastanawiająca.
– Nie zgadzasz się z tym?
– Ja i ten ktoś, kto nafaszerował jedzenie tego idioty prochami – rzucił Roberts, śląc Ericowi ponury uśmiech. – Trafił do szpitala z objawami łagodnego zatrucia pokarmowego tego samego dnia, w którym miał przedstawić swoje stanowisko.
Eric zamrugał, zdziwiony.
– Sądzisz, że ktoś zrobił to celowo? Dlaczego?
– Dlatego, że żaden szanujący się żołnierz noszący piaskowy beret nie chce być nazywany cholernym „kosmicznym rangerem” – warknął Roberts.
Eric nie mógł się powstrzymać. Jego chichot szybko przerodził się w głośny śmiech.
Komandor Roberts czekał, podczas gdy jego oficer dowodzący śmiał się z niego. Gdy Eric odzyskał panowanie nad sobą, Roberts posłał mu chłodne spojrzenie.
– Skończył pan?
– Tak, tak mi się zdaje – odparł Eric, chichocząc jeszcze przez moment. – Przyznaję jednak, że rozumiem twój punkt widzenia.
– Dziękuję bardzo – rzucił Roberts kwaśnym tonem. – Rozumiem, że reszta służb nie ma podobnych problemów?
Eric wzruszył ramionami.