Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hajmdal. Tom 3. Bunt - Dariusz Domagalski страница 5
Zostawiała za sobą sporo trupów. Zazwyczaj wrogów. Dla tych, którzy nadepnęli jej na odcisk, nie miała litości. Niektórych nawet torturowała. To jej nie bawiło, nie była z tych, którzy lubowali się w zadawaniu bólu, ale wiedziała, że czasem trzeba postępować okrutnie. Świat musiał wiedzieć, że nie warto zadzierać z Elizą Booth.
Inni tracili życie, bo znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i niewłaściwym czasie. Mieli po prostu pecha.
Nigdy nie dręczyły jej wyrzuty sumienia, nie mogła sobie na to pozwolić. Gdyby się wahała, nie przeżyłaby w przestępczym światku Szahr-e Drajā. A tak została dāgdi – prawą ręką szefa największego gangu działającego na planecie. Ale jej ambicje sięgały wyżej. O wiele wyżej. Do roziskrzonych gwiazd na firmamencie nocnego nieba.
Opuściła rodzinną planetę, gdy tylko nadarzyła się okazja, i ruszyła szukać szczęścia na kosmicznych szlakach. Najpierw zajmowała się przemytem. Ale w Imperium Teegardeańskim, najbogatszym regionie Galaktyki, konkurencja była zbyt duża i szybko musiała zrezygnować z tego zajęcia. Poleciała na Ushak i tam przyłączyła się do piratów. To był najlepszy okres jej życia. I wcale nie chodziło o zarobki.
Eliza Booth uświadomiła sobie, że nie napędza jej pragnienie zysków i dostatniego życia, które było motorem działania większości piratów, ale smak ryzyka, szaleństwo przygody i pojawiający się wraz z nią dreszcz emocji. Kusiła los. Podejmowała się największych wyzwań. Nie było zadania, którego by nie wzięła. Stosowała najbardziej szalone manewry, wymyślała fortele, żeby zwabić w pułapkę statki handlowe, a podczas abordaży zawsze pierwsza wkraczała na pokłady atakowanych jednostek i nie okazywała litości.
Szybko wspinała się po drabinie pirackiej hierarchii, co wcale nie było łatwe. Ludzie nie cieszyli się sympatią. Nigdzie. Zatrudniano ich w roli najemników, ale rzadko powierzano wyższe stanowiska. Wyjątek stanowiły terytoria Nemalahów, gdzie jak głosiły plotki, podczas wojen Kopców ludzcy oficerowie dowodzili całymi eskadrami. Natomiast na pirackich korwetach, wśród wielogatunkowych załóg, złożonych z najgorszych wyrzutków w całej Galaktyce, Eliza Booth musiała ugruntować swoją pozycję, krwawo rozprawiając się z tymi, którzy coś do niej mieli.
Ale wreszcie doceniono jej zdolności, a może po prostu zaczęto jej się bać i od szefów pirackiego kartelu otrzymała dowodzenie nad okrętem. To była niewielka korweta o nazwie „Krwawa Królowa”.
Eliza Booth w ciągu czterech lat stała się postrachem ushakijskich szlaków, a władze systemu wyznaczyły sowitą nagrodę za jej głowę. Ktoś inny na jej miejscu przeraziłby się tym faktem i uciekł na drugi kraniec Galaktyki. Ale nie ona. Im większe ryzyko, tym większe podniecenie czuła. Wydawało się, że Elizy Booth nic nie może przestraszyć.
A jednak.
Łkała z przerażenia, dryfując w ciasnej kapsule ratunkowej, po tym jak „Zulfikar” został zniszczony przez rakiety wystrzelone z velmeńskiego krążownika. Nie dlatego, że miała umrzeć w pustce kosmosu, udusić się na skutek braku tlenu. Na to była gotowa. Nie bała się śmierci. Strachem napełniło ją to, co zobaczyła przez niewielką szybę kapsuły. Przestrzeń rozdarła się niczym płótno i wychynął z niej toch-em.
Nigdy na własne oczy nie widziała żyjącego okrętu Khon-Ma, ale od razu wiedziała, z czym ma do czynienia. Słyszała wiele legend na ten temat. Nie wierzyła w nie, uważała, że to bajki, zwykłe bujdy wymyślane przez tych, którzy nigdy nie zaznali niebezpieczeństwa i pragnęli chociaż przez chwilę poczuć dreszczyk emocji. Powinna pamiętać, że w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Okazało się, że w tym przypadku to ziarno miało całkiem spore rozmiary.
Nie pamiętała, w jaki sposób została przetransportowana na pokład toch-emu. Z przerażenia straciła przytomność, gdy ohydny, bulwiasty kształt zbliżył się do kapsuły. Potem wspomnienia były mgliste i niewyraźne. Leżała w kokonie pogrążona w pół jawie, pół śnie, ale świadoma wszystkiego, co się z nią dzieje. Jej ciało było sparaliżowane, nie mogła poruszyć żadną częścią ciała, nawet przymknąć powiek. Gapiła się tylko w szkarłatną, pulsującą ścianę.
Jęknęła ze zgrozą, przypominając sobie majaczące cienie pajęczych istot. Na szczęście nigdy nie widziała ich w pełnej okazałości. Już same ich ruchy, wygięte w nienaturalny sposób stawy, doprowadzały ludzki umysł na skraj szaleństwa.
„Jak długo to trwało?” – zastanawiała się gorączkowo. Nie umiała na to pytanie odpowiedzieć. Mógł minąć miesiąc, rok, stulecie, a nawet tysiące lat. Miała wrażenie, że czas na pokładzie toch-emu nie ma żadnego znaczenia. Wydawało się, że Khon-Ma i ich mroczne okręty znajdują się poza czasem i przestrzenią. Nie rządziły nimi zwykłe prawa natury.
Odważyła się podnieść głowę. Zadrżała.
Znajdowała się w olbrzymiej, mrocznej komnacie, oświetlanej jedynie szkarłatnym blaskiem sączącym się zza błoniastych ścian. Pomieszczenie wypełniały tysiące kokonów.
Kobieta zmarszczyła brwi. Nagle sobie o czymś przypomniała. Sięgnęła dłonią do boku, gdzie jeszcze niedawno tkwiły przytwierdzone ssawki, i ze zdumieniem odkryła, że już ich nie ma. Wyczuła tylko skruszałe kikuty, które rozsypały się przy dotknięciu. Nie miała żadnej rany, skóra w tym miejscu, o dziwo, wyglądała na nienaruszoną.
Odważniej rozejrzała się po komnacie. Pajęczyny rozpadały się na jej oczach, zamieniały w pył. Ciała uwięzione w kokonach z głośnym plaśnięciem opadały w breję. Błoniaste ściany już nie pulsowały, krew na nich zakrzepła, a fetor rozkładu cały czas się wzmagał.
Okręt umierał.
TERYTORIUM CESARSTWA BAHIRIAŃSKIEGO
OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”
W ostatniej chwili Ezra zasłonił się przed niespodziewanym ciosem. Odskoczył do tyłu i przyjął postawę bojową. Wysunął lewą nogę do przodu, uniósł gardę. W samą porę, bo przeciwnik znowu nacierał. Tym razem celując otwartą dłonią w tchawicę. To uderzenie Ezra również zbił i całą serię następującą po nim. Rywal był szybki, bardzo szybki. Ale on też.
Błyskawicznie zmniejszył dystans i przeszedł do kontrataku. Wyprowadził prawy sierpowy, wiedząc, że przeciwnik z łatwością go zablokuje, żeby w tym samym momencie kopnąć kolanem poniżej pasa. Nic z tego. Mężczyzna, z którym przyszło mu walczyć, był zaprawiony w ulicznych bójkach. Przewidział zwód i odskoczył.
Ezra myślał, że będzie miał czas na złapanie oddechu i obmyślenie strategii. Ale w walce wręcz nie było na to miejsca, należało reagować instynktownie, działać automatycznie, wyłączając myślenie. Odruchowo uniósł ręce, blokując kopnięcie w głowę, ale napastnik wykonał półobrót i poprawił. Leahy cudem zdążył się uchylić.
Nie czekał na następny cios. Ugiął nogi w kolanach i wyprowadził uderzenie w splot słoneczny przeciwnika. Ten jednak był na to przygotowany. Zablokował rękę młodzieńca, chwycił za nadgarstek i mocno wykręcił. Ezra skrzywił się z bólu. Gwałtownie szarpnął i udało mu się wyrwać. Zawdzięczał to swojej niezwykłej zręczności, bo na pewno nie doświadczeniu w walce.
Ponowił