Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hajmdal. Tom 3. Bunt - Dariusz Domagalski страница 9
TERYTORIUM NIEZNANE
TOCH-EM
Stąpała ostrożnie, krok po kroku, uważając, żeby się nie poślizgnąć. Pod stopami wyczuwała ohydną, rozkładającą się i cuchnącą breję. Za żadne skarby nie chciała w nią upaść. Nie wiedziała dokładnie, co to jest, i mogła się tylko domyślać. Prawdopodobnie było to gnijące ciało umierającego okrętu, jego śluz i soki trawienne, wymieszane z zasychającymi pajęczynami.
Eliza Booth próbowała o tym nie myśleć, ale nic z tego nie wychodziło. Odór na to nie pozwalał. Był nie do zniesienia. Kobieta zerknęła w dół i poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Tym razem jednak udało jej się powstrzymać wymioty. Postanowiła więcej nie patrzeć pod nogi. Wbiła wzrok w wiszący niedaleko kokon.
Przystanęła przed nim na wyciągnięcie ręki, ale nie odważyła się go dotknąć. Podobny był do tego, z którego przed chwilą wyszła. Pajęcze nici i organiczne, na wpół obumarłe ssawki oplatały coś, co znajdowało się w środku. Wytężyła wzrok, próbując przebić mrok panujący w pomieszczeniu. Dostrzegła jedynie niewyraźny kształt czegoś, co znajdowało się wewnątrz kokonu.
Podeszła bliżej. Serce waliło jej jak oszalałe. Wiedziała, co odkryje.
To było ciało. Osobnik mierzył ponad dwa metry, posiadał brązową, zrogowaciałą skórę, potężny tułów z trzema parami ramion, długi ogon i maleńką głowę sterczącą bezpośrednio z korpusu. Żółte oczy z poziomymi źrenicami spoglądały nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. Eliza Booth nigdy się spotkała się z takim gatunkiem, ale nie potrzebowała wiedzy na temat jego anatomii, żeby wiedzieć, że istota jest martwa.
Chwiejnym krokiem podeszła do następnego kokonu, o wiele mniejszego niż poprzedni, i dostrzegła w nim insektoidalnego stwora wielkości ludzkiego łokcia. Miał brunatno-czarne ubarwienie, skórzaste skrzydła wyrastające z odwłoka i parę czułków wystających z romboidalnej głowy. Booth nie znała także tego gatunku. Osobnik również był martwy.
Ruszyła dalej. W kolejnym kokonie krył się humanoidalny kształt i Eliza Booth przez moment myślała, że to człowiek. Dopiero gdy podeszła bliżej i uważnie przyjrzała się uwięzionej w pajęczynie istocie, rozpoznała Arya – przedstawiciela rasy władającej Imperium Teegardeańskim. Nie mogła się pomylić, jako że w swoim życiu spotykała ich częściej niż ludzi.
Arya posiadali szczupłe ciała o barwie ciemnego błękitu, delikatne rysy twarzy, a na głowie zamiast włosów mieli podłużne chrząstki zrośnięte z czaszką. Zbudowali wspaniałą cywilizację, obejmującą ponad sto tysięcy systemów gwiezdnych. Na wszystkich planetach, księżycach, asteroidach i orbitalnych bazach znajdujących się pod ich rządami kwitła kultura, sztuka oraz handel. Nie na darmo mówiono, że Imperium Teegardeańskie to centrum wszechświata. A przynajmniej Drogi Mlecznej.
Niewątpliwie Arya byli najbogatszą nacją w Galaktyce i dzięki temu stać ich było na utrzymanie potężnej armady, a także niezliczonej ilości wojsk lądowych. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie najeżdżał ich światów.
Ich najbliżsi sąsiedzi, wojowniczy Lacertanie, trzymali się od nich z daleka. Nic dziwnego. Po dwóch przegranych wojnach o gromadę Quintuplet zostali wyparci z wewnętrznych rejonów Galaktyki do Ramienia Strzelca i przez długi czas nie byli w stanie odbudować swojej floty wojennej. Dopiero dwa wieki temu, co jak na standardy starożytnych imperiów było zaledwie chwilą, jaszczury wróciły do dawnej świetności.
Roje Luusaat, które pustoszyły całe systemy gwiezdne, nigdy nie przekroczyły granic Imperium Teegardeańskiego. Może ci mroczni wędrowcy obawiali się światła bijącego od mnogości gwiazd w sercu Drogi Mlecznej? A może po prostu wiedzieli, że nie zdołają przedrzeć się przez graniczne forty i pokonać potężnych flot patrolujących zewnętrzne satrapie?
Arya budzili strach nawet wśród Velmenów. Cybernetyczna nacja nawet nie próbowała nawracać mieszkańców imperium na jedynie słuszną wiarę, ani poprzez indoktrynację prowadzoną przez technokapłanów, ani przez wojenną krucjatę.
A teraz jeden z Arya – potężnej rasy władającej znaczną częścią Galaktyki – leżał otulony pajęczą nicią Khon-Ma. Nieżywy.
Eliza Booth podniosła wzrok. W setkach kokonów rozpiętych pomiędzy błoniastymi ścianami komnaty tkwili przedstawiciele najróżniejszych gatunków. Organiczne ssawki, które jeszcze niedawno pobierały z nich życiową energię, teraz murszały i rozpadały się w drobny mak. Śluz spływał z rozkładających się kokonów, oploty pękały, ale uwięzione w środku istoty nie dawały znaku życia. Kobieta nie musiała podchodzić do każdego z kokonów i zaglądać do środka, żeby stwierdzić, że wszyscy byli martwi.
Wszyscy oprócz niej.
„Co tu się stało?” – zastanawiała się. I dlaczego tylko ona przeżyła? Nie żeby ją to martwiło, ale chciała poznać przyczynę tego stanu rzeczy. Może ktoś ją uwolnił? Rozejrzała się zaniepokojona, ale nikogo żywego nie spostrzegła. Jedyny ruch, jaki zauważyła, to śluz spływający po błoniastych ścianach okrętu.
A może kokon, w którym przetrzymywały ją pajęczaki, był wadliwy? Cofnęła się, żeby go dokładnie obejrzeć. Pokręciła głową. Nie różnił się niczym od tych, w których uwięzieni zostali jej sąsiedzi. Wzruszyła ramionami, uznając, że miała po prostu szczęście i wybudziła się z letargu, zanim trujące substancje wydzielane przez martwy toch-em dostały się do jej organizmu. To wyjaśnienie na razie ją zadowoliło.
W jej nozdrza ponownie wdarł się smród rozkładu. Zakryła usta dłonią, starając się opanować mdłości. Odór stał się nie do wytrzymania. Eliza Booth zrozumiała, że jeśli chce przeżyć, musi jak najszybciej opuścić okręt. Tylko jak to zrobić?
Nigdy nie była na toch-emie. Wcześniej nawet nie wierzyła w jego istnienie. Dla niej stanowił legendę, ulotną fantazję, niczym „Latający Holender” z dawnych marynarskich opowieści.
Zastanawiała się, dokąd iść? Zadawała sobie pytanie, czy na tym okręcie są jakieś kapsuły ratunkowe. A może myśliwce? W ostateczności zadowoliłaby się śluzą z kombinezonami kosmicznymi.
Zaczęła gorączkowo się rozglądać, ale wszędzie widziała jedynie błoniaste ściany. Otaczały ją, przytłaczały i chociaż pomieszczenie było wielkości pokładu hangarowego drednota, poczuła się, jakby znowu znalazła się w ciasnym kokonie. Ogarnęła ją panika. Serce zaczęło szybciej walić, łapczywie chwytała powietrze, po policzkach spływały łzy. Miała dziką ochotę zwinąć się w kłębek i poczekać, co się stanie. Poddać się.
Nie mogła sobie jednak na to pozwolić.
– Weź się w garść, dziewczyno! – warknęła do siebie. – Nie umrzesz na tym pierdolonym, cuchnącym okręcie!
W zielonych oczach Elizy Booth pojawił się słynny błysk, ogarnęła ją wściekłość, jak wówczas, gdy niewielką korwetą przedzierała się przez blokadę w systemie