Marzycielka. Katarzyna Michalak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Marzycielka - Katarzyna Michalak страница 5
– Weroni… Ewa, przyjechało po ciebie pogotowie. Lekarz zaraz tutaj będzie.
Usiadłam powoli, patrząc na mojego przyjaciela, bo jeszcze przez parę chwil nim będzie, z niedowierzaniem.
– Wezwałeś pogotowie? Zamiast się mną zaopiekować, jak obiecałeś tamtemu… – tak, o Wiktorze, który przez wszystkie te lata czytał moje maile i nie odpisał nigdy, ani słowa!, też zaczęłam myśleć „tamten – …pozbywasz się mnie? Pozwolisz, by zabrali mnie do szpitala psychiatrycznego?
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, w jaki sposób ze mną postąpią. Krwawe pręgi na nadgarstkach nie dały się ukryć. Zdrada Piotra Kochanowskiego również nie.
– Ewa, to dla twojego dobra, przecież wiesz… – Patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa, a we mnie zaczęło budzić się wreszcie jakieś uczucie. Nienawiść.
– Jeśli już, to dla twojego! Zamiast się mną zająć, zawieźć do domu, nakarmić, pozwolić odespać to wszystko, a potem dać mi pracę, tutaj w lecznicy, z tobą, pozbywasz się problemu!
– Ewa, to nie tak…
– A niby jak?!
– To poważna odpowiedzialność…
– Rzeczywiście! A ciebie nie stać na odpowiedzialność nawet za paprotkę! Wiesz, tyle razy zastanawiałam się, dlaczego taki facet, przystojniak, nieubogi, sympatyczny, jest sam… Jeśli w taki sposób „opiekujesz się” każdym, kto cię potrzebuje, przestaję się zastanawiać i dziwić.
W drzwiach stanął lekarz, ale nie obdarzyłam go nawet spojrzeniem, patrząc w twarz największemu rozczarowaniu, zaraz po Wiktorze, jakiego doznałam w całym swoim życiu. Boże mój, jak ja go w tamtej chwili nienawidziłam…
– Zdrajca, parszywy zdrajca – wysyczałam, wstając. – Nie chcę cię widzieć nigdy więcej. Nigdy! Rozumiesz? Nigdy więcej!
– Ewa… gdy trochę ochłoniesz…
Trzasnęłam go w twarz. Z całej siły. Aż wpadł na biurko.
To nie był dobry pomysł, bo w następnej chwili z bólu pociemniało mi w oczach. Ratownik, który przyszedł z lekarzem, rzucił się do mnie, ale Piotr-zdrajca-Kochanowski przytrzymał go na wyciągnięcie ręki, drugą przytykając do policzka.
– Należało mi się – mruknął.
Minęłam go i nie patrząc ani na lekarza, ani na ratownika, ruszyłam po schodach w dół. Po drodze wzięłam z krzesła mój błękitny płaszczyk i torbę i już miałam ruszyć przed siebie, nie wiedząc, dokąd tym razem nogi zaprowadzą, gdy zatrzymało mnie silne, męskie ramię. Bynajmniej nie delikatnie.
– Pani Ewo, musimy panią zabrać ze sobą – usłyszałam. – Na badania.
– Proszę bardzo, badajcie. Czuję się dobrze.
Ratownik trzymał mnie za łokieć i wiedziałam, że tak szybko nie puści.
– To stwierdzimy na pogotowiu.
– Nigdzie nie jadę!
Lekarz z ratownikiem wymienili spojrzenia. Ileż razy musieli słyszeć to „nigdzie nie jadę!”…
– Proszę nie stawiać oporu – poradził ten pierwszy.
Chętnie, ale nie dzisiaj. Szarpnęłam się, ale ratownik ani myślał puścić.
– Będziemy musieli panią obezwładnić – ostrzegł lekarz.
Doktor Kochanowski, stojąc na schodach, posłał mi spojrzenie na wpół błagalne, na wpół przerażone. Przemknęło mi przez myśl, że to dobry pomysł. Tak oszaleć. Niech „przyjaciel” patrzy, jak mnie krępują, jak wsadzają w kaftan bezpieczeństwa, ale… w tej samej sekundzie wszystko mi zobojętniało. Chciałam po prostu umrzeć. Szpital czy nie, okazja na pewno się nadarzy. Kiedyś mnie przecież wypuszczą, a wtedy podziałam rozsądniej i skuteczniej.
Posłałam doktorowi ostatnie spojrzenie, pełne całej pogardy i nienawiści, jakie jeszcze zdołałam z siebie wykrzesać, a potem pozwoliłam zaprowadzić się do karetki. I zamknąć na wiele, wiele tygodni, o czym na szczęście w tamtej chwili nie wiedziałam. ..
ROZDZIAŁ II
PIOTR
Dźwięk klaksonu przy bramie wdarł się w ciszę „budki na narzędzia” tak niespodziewanie i gwałtownie, że Ewa aż się wzdrygnęła. Nie lubiła niezapowiedzianych gości. Pierwsze, co robiła w nowym domu czy mieszkaniu, to odłączała od prądu domofon, by nikt nie zawracał jej głowy. Z listonoszem umawiała się, że ten zostawia pocztę w zaprzyjaźnionym kiosku Ruchu. Z przyjaciółmi, że uprzedzają o odwiedzinach przez telefon. Nikt inny nie był Ewie do szczęścia potrzebny.
Zwykle ignorowała wszelkie klaksony i nawoływania, udając, że nikogo nie ma w domu, ale tym razem, ostatniego dnia w małym domku nad Liwcem, postanowiła się ujawnić. Odłożyła karton z pamiątkami i zeszła ze stryszku na dół. Jeszcze miała nadzieję, że temu komuś, kimkolwiek jest, znudzi się czekanie pod zamkniętą bramą, ale gdy Ewa wyszła w końcu przed dom, granatowy ford focus nadal tam był. A w nim, za kierownicą… Musiała się uśmiechnąć.
– Piotr! Co ty tutaj robisz?! – wykrzyknęła zdumiona na widok przyjaciela, bo to doktor Kochanowski wysiadał z samochodu.
– Dalej od cywilizacji uciec nie mogłaś? – odpowiedział pytaniem, rozglądając się dookoła.
Rzeczywiście „budka na narzędzia” stała w sporym oddaleniu od szosy, wsi i sąsiadów.
– Ledwie tu trafiłem – mówił dalej, podczas gdy Ewa siłowała się z kłódką.
– Jakim cudem w ogóle tu trafiłeś? Nie przypominam sobie, bym dawała ci mój adres.
Otworzyła bramę, by mógł wejść do środka.
– Użyłem uroku osobistego na sekretarce twojego wydawcy. – Uśmiechnął się i puścił oczko.
– No tak. Nadal żadna ci się nie oprze. – Ewa pokręciła głową. – Ale żeby udzielać nieznajomemu informacji, gdzie mieszkam…
Nie bardzo się jej to podobało.
– Czytała „Pisarkę” – odparł doktor pozornie bez związku. – Gdy przyznałem, że jestem TYM Kochanowskim, jednym z bohaterów twojej nie-autobiografii, i szukam mojej Weroniczki, tak właśnie powiedziałem… wiem, jesteś Ewa Kotowska!… od razu podzieliła się ze mną i twoim adresem, i telefonem.
– Powinieneś uprzedzić o