Marzycielka. Katarzyna Michalak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Marzycielka - Katarzyna Michalak страница 7
– Dziwi cię to? – prychnęła z ironią. – Dzięki tobie trafiłam do piekła na ziemi, a ten zdziwiony, że nie byłam wdzięczna!
– Było aż tak źle?
Zaśmiała się bez odrobiny wesołości.
– A jak myślisz? Pięciogwiazdkowe spa to nie było… Z czasem jednak zrozumiałam, że chciałeś dobrze. Może nawet uratowałeś mi wtedy życie. I ci wybaczyłam. – Westchnęła.
Ujął jej dłonie. Odwrócił ku górze. Powiódł palcem po srebrnej bliźnie, pamiątce po ranie, którą, kiedyś zszywał.
– Prawie nie widać – odezwała się mimo wszystko wzruszona tym delikatnym gestem.
– Próbowałaś powtórzyć? – musiał zapytać.
– Och, taaak – odparła. – Przez ładnych parę lat miałam koszmarną depresję i, owszem, próbowałam. Osiem razy, łącznie z tym. Po ostatnim mój lekarz stwierdził, że jestem jak kot, zostało mi ostatnie życie i więcej nie będzie.
– Wzruszyła nonszalancko ramionami, nic sobie nie robiąc z przerażonej miny Piotra.
– Próbowałaś się zabić osiem razy?!
– To według rachub lekarza. Ja tam uważam, że na serio tylko trzy. Ten pierwszy i jeszcze dwa, nieco później.
– Ale… jak ci się udało…? – urwał. To pytanie, jak i wszystkie poprzednie, nie należało do delikatnych. Chyba chciała o tym z kimś pogadać, w przeciwnym razie już dawno poszczułaby go psem, którego nie miała.
– Jak mi się udało jakoś to przetrwać? – Domyśliła się.
– Pewnie sądzisz, jak reszta świata, że gdybym naprawdę chciała umrzeć, skoczyłabym z dziesiątego piętra albo rzuciła pod pociąg. Tylko widzisz, Piotr, ja bardzo chciałam żyć…
ROZDZIAŁ III
SZPITAL
Zawieźli ją nie na żadne pogotowie, tylko prosto do psychiatryka. Niespecjalnie kontaktowała, ledwie żywa z wyczerpania, odwodnienia, bólu i gorączki. Słaniającą się na nogach zbadała pielęgniarka, potem czekała ponad godzinę, aż zejdzie do niej lekarz dyżurny.
Wreszcie poprowadzono ją do gabinetu, gdzie przyjmował facet, niewiele od niej starszy – też sobie specjalizację wybrał – poprosił, by usiadła i opowiedziała, co się stało.
– Ja nie chcę tutaj być – wymamrotała, wbijając w doktora półprzytomne spojrzenie. – Proszę o wypis na własne żądanie.
– Pani… – Zajrzał do karty – pani Weroniko…
– Ewo! Używam drugiego imienia!
– Oczywiście. Pani Ewo, proszę pozwolić sobie pomóc. To naprawdę dobre miejsce, by nabrać sił do walki z życiem.
Gdyby miała więcej energii, zaśmiałaby się szyderczo. „Dobre miejsce”? Serio?! Ponury gmach szpitala przerażał od pierwszych chwil. Pacjenci, których widziała na korytarzu, gdy ją tutaj prowadzono, przerażali jeszcze bardziej. Chciała stąd wyjść! Wrócić do…
Dokąd? Nie miała domu. Matka nie pozwoli jej zajmować kawalerki na Powiślu, doktor Kochanowski oddał ją do szpitala, Wiktor przepadł, niespecjalnie się przejmując, co z nią będzie. Nikogo nie obchodziła. Kompletnie nikogo. Spokojnie mogła umierać. Nikt nie zauważyłby jej śmierci. Nikt by się nią nie przejął…
Rozpłakała się.
Lekarz podał jej chusteczki.
Poczekał, aż się uspokoi, po czym rzekł łagodnie:
– Dziś nie będę pani więcej męczył. Jutro po obchodzie ponownie się spotkamy i spróbujemy porozmawiać. Położymy panią na korytarzu. Nie dlatego, że nie ma miejsca w sali, lecz żeby pielęgniarki miały na panią baczenie. To standardowa procedura. Proszę nie brać tego do siebie.
Ewie, jeszcze bardziej zmęczonej płaczem, było wszystko jedno. Byle w końcu mogła zwinąć się pod kołdrą i zniknąć.
Lekarz zaprowadził ją z powrotem do zabiegowego, wymienił z pielęgniarką kilka słów, ta założyła kobiecie wenflon, wyczarowała rozkładane łóżko i wreszcie Ewa, podłączona do kroplówki, mogła się położyć. Jeszcze kazali łyknąć jakieś pastylki i… cóż… w trymiga urwał jej się film. Udręczony mózg mógł odetchnąć.
Śniła…
Czuły dotyk dłoni na policzku, tak dobrze znanej, że tylko wtulić usta w jej ciepłe wnętrze. Pocałunek w skroń i cichy szept „Kocham cię, zawsze kochałem i będę kochać. Wybacz mi… wybacz wszystko. Tak strasznie cię skrzywdziłem…”, wyciskają łzy z oczu. Chce zapłakać, ale to przecież tylko sen. Chce przytrzymać tę dłoń, ale przecież to sen!
Jeszcze jeden pocałunek. Na policzku zostaje ślad ciepła. I jedna łza skapująca na mokrą od łez poduszkę. Ona chce go zatrzymać, powiedzieć, że wybacza. I kocha. Też kocha. Całym sercem. Ale już za późno. Jak zawsze na wszystko za późno.
Oddalające się kroki cichną. Zostaje sama. Znów sama.
I nie chce się budzić.
Szpital psychiatryczny dla niewtajemniczonych, czyli odwiedzających, konserwatorów instalacji, hydraulików, elektryków, malarzy, jednym słowem: normalnej reszty świata, zdaje się strasznym miejscem. Ewie, gdy ocknęła się nazajutrz późnym popołudniem, też się taki wydał.
Gdy tylko otworzyła oczy, jej wzrok napotkał skuloną postać młodego mężczyzny czy raczej chłopaka – później się okaże, że dzieciak miał niespełna osiemnaście lat – który siedział pod ścianą po drugiej stronie korytarza, z narzuconym na głowę starym, kraciastym kocem i, mamrocząc coś do siebie, wgapiał się w Ewę spod tego koca nieruchomym spojrzeniem. Gdyby była całkiem przytomna, a nie otumaniona lekami, zerwałaby się zapewne z krzykiem. Ona jednak usiadła i zaczęła wpatrywać się w ukryty pod kocem tułub. I tak sobie trwali. Ona na polowym łóżku, tamten pod ścianą.
Wreszcie wstała, by poszukać toalety. Chłopak podniósł się również. I ruszył za nią. Od tej pory gdziekolwiek Ewa się nie uda, on będzie jej towarzyszył, okutany w kraciasty koc, mamroczący coś w sobie tylko znanym języku. Śniadanie, obiad i kolacja – gdzie ona, Ewa, tam tajemniczy Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców. Kolejka po leki – za plecami wierny cień w kraciastym kocu. Toaleta czy kąpiel – nie ma sprawy, młodzieniec poczeka pod